Nikt nie zliczy ile amerykańskich flag spłonęło ostatnio u bram angielskich stadionów. Dwóch najzacieklejszych rywali z Wysp połączył ten sam los fundowany im przez amerykańskich właścicieli. Zwalczający rodzinę Glazerów fani Manchesteru United mogą pocieszać się tylko jednym: Tom Hicks i George Gillett wpędzają Liverpool w taką samą spiralę długów, czarę goryczy przepełnia jeszcze fatalna gra drużyny. Siódme miejsce w minionym sezonie jest - zdaniem kibiców z Anfield, skutkiem działania bezdusznych właścicieli wyciskających klub jak cytrynę. Tymczasem nie poczuwają się oni do winy poświęcając Rafaela Beniteza - jeden z symboli Liverpoolu. Hiszpański trener miał chyba dość wojny z Amerykanami skoro bez większych targów zgodził się na obniżenie odszkodowania o połowę. Zamiast 16 mln euro, odbierze osiem i pewnie znajdzie zatrudnienie w osieroconym przez Jose Mourinho Interze. Trenera z charyzmą potrzebują też inne potęgi Serie A Juventus i Milan, tymczasem los Liverpoolu wydaje się gorzej niż niepewny. Jeden z najbardziej utytułowanych, ale i zadłużonych klubów na świecie nie zagra w Lidze Mistrzów i prawdopodobnie zmuszony będzie do sprzedawania piłkarzy. Hiszpańska prasa zaklina się, że Real Madryt może mieć Stevena Gerrarda za 30 mln euro. Na Anfield nikt nie może sobie wyobrazić, czym byłaby drużyna bez swojego kapitana. A przecież konkurencja (przede wszystkim Manchester City) stanie się jeszcze silniejsza. Liverpool będzie raczej śnił o powrocie do Wielkiej Czwórki, niż 19. tytule mistrzowskim oczekiwanym już dwie dekady. Zwycięstwo w Premier League okazało się dla Beniteza misją niemożliwą. W czasach, gdy większość światowych kolosów choruje na sukcesy w Lidze Mistrzów, Liverpool myślał lokalnie tęskniąc bardziej za mistrzostwem kraju. Sześć lat temu wydawało się, że wychowanek Realu Madryt jest do tego przywódcą idealnym - z marszu stworzył drużynę, która wyspecjalizowała się w zadaniach specjalnych. To Benitez stał się prześladowcą Jose Mourinho w Lidze Mistrzów dwa razy eliminując Chelsea w półfinale. Stambulski finał z 2005 roku będzie jeszcze długie lata punktem odniesienia. Prowadzący 3:0 po pierwszej połowie Milan przewyższał liverpoolczyków pod każdym względem, a jednak przegrał. Skoro to było możliwe, to znaczy, że w piłce możliwe jest wszystko. Jerzy Dudek ma pewnie ambiwalentne wspomnienia. Benitez był współautorem jego życiowego sukcesu, który okazał się dla Polaka początkiem końca. Miejsce w historii Ligi Mistrzów warte jest chyba cierpień dublera - najbardziej nawet niezasłużonych. Liverpool wracał na europejski szczyt po 21 latach. Dwa lata później znów był w finale Champions League i to w tamtym, przegranym 1:2 meczu z Milanem widać było bardziej rękę Hiszpana. Zespół Carlo Ancelottiego z wielkim Kaką przez wiele minut szamotał się w kleszczach znacznie bardziej prymitywnego rywala i gdyby nie pakt z diabłem, który podpisał Inzaghi, być może znowu nie dałby mu rady. Benitez był na szczycie. Gdziekolwiek nie spojrzał widział ofiary swojego dzieła: Chelsea, Manchester, Arsenal, Milan, Barcelona, Real Madryt. Dla tych dwóch ostatnich stał się prześladowcą jeszcze w Valencii, z którą zdobył dwa tytuły mistrzowskie i Puchar UEFA. Ówczesny prezes klubu Francisco Roig nie mógł już powtarzać swojego dowcipu, że nazwisko Benitez kojarzy mu się wyłącznie ze słynnym torreadorem. Gdy wychowanek Realu odchodził do Liverpoolu płakało całe Mestalla. Benitez pojawił się w Valencii w 2001 roku, by zastąpić odchodzącego do Interu Hectora Cupera. To były wielkie lata klubu z Mestalla, który dwa razy z rzędu dotarł do finału Champions League. Wychowanek Realu dorzucił do tego dwa mistrzostwa. Sześć lat temu, gdy Mourinho zdobywał z Porto Puchar Europy, Benitez wygrywał z Valencią Puchar UEFA. Wymieniano ich jednym tchem, jako przykłady wschodzących gwiazd, trenerskich geniuszy nowej fali potrafiący osiągać najwyższe cele przy skromniejszych od innych środkach. Tak jak Mourinho Benitez był słabym piłkarzem. Grał, jako pomocnik w rezerwach Realu, "karierę" skończył w Linares mając 27 lat. Pracę trenera zaczynał z juniorami "Królewskich", ale jak to wychowanek musiał okrążyć świat, by zyskać uznanie w Madrycie. Dwa lata temu Uniwersytet w Elche przyznał Benitezowi tytuł doktora honoris causa za wkład w rozwój sportu. Przed rokiem wymieniano go, jako kandydata do zastąpienia Juande Ramosa w Realu. Był o krok od budowania nowej, galaktycznej drużyny u boku Florentino Pereza. Został jednak w Liverpoolu, który po zdobyciu wicemistrzostwa kraju szykował się do ataku na szczyt. Miniony sezon był jednak dla Beniteza najgorszy w karierze. Opuszcza Anfield powtarzając ku pokrzepieniu serc słowa hymnu: "You'll never walk alone". Wydaje się, że będzie mniej samotny po wyjeździe z Liverpoolu, niż fani "The Reds" w walce z Amerykanami. Benitez znika, wszystkie kłopoty legendarnego klubu zostają. Porozmawiaj o artykule z Darkiem Wołowskim