Gdy zapytano kiedyś Denisa Lawa, czy Giggs mógłby być drugim George'em Bestem, odpowiedział, że to raczej Best musiałby dorosnąć do klasy Walijczyka. Problem z wyborem gracza wszech czasów Manchesteru United jest zasadniczy: Bobby Charlton, Law, Best i Cristiano Ronaldo byli wyróżniani "Złotą Piłką", a przecież są jeszcze: charyzmatyczny Bryan Robson czy wielbiony przez fanów z Old Trafford niczym bóg Eric Cantona. O Waynie Rooneyu, Royu Keanie, Peterze Schmeichelu, Paulu Scholesie czy Davidzie Beckhamie nie wspominając. Kiedy jednak dwa lata temu klub zorganizował ankietę wśród kibiców, ci umieścili na szczycie rankingu Ryana Giggsa. Małomównego Walijczyka, który lepiej niż ktokolwiek inny symbolizuje fenomen Manchesteru United. Tak jak Alex Ferguson na ławce trenerskiej przerósł legendarnego Matta Busby’ego, tak walijski skrzydłowy dokonał tego na boisku, w znacznie bardziej zaciętej konkurencji. "Wszystko, co osiągnąłem na Old Trafford, każdy zespół, który stworzyłem, miał jeden wspólny mianownik. Nazywa się Giggs" - mówi Ferguson, tłumacząc, że fenomen Walijczyka nie wziął się z jego nienagannego panowania nad piłką, ale zdolności przeistaczania się we wciąż nowego zawodnika. Od błyskotliwego skrzydłowego, rozgrywającego własny mecz na bokach boiska zawiązując obrońcom nogi na supeł, po lidera środka pola, który jak nikt potrafi wykorzystać wolne przestrzenie i pokierować mniej doświadczonymi - taką drogę przeszedł Giggs. Kiedy Ferguson pierwszy raz dostrzegł go na boisku, miał minę spaniela próbującego desperacko uniknąć ataku niesionej wiatrem kartki papieru. Z wiekiem Giggs posiwiał, pomarszczył się, przestał być symbolem seksu. Przerzedziła się nawet jego czupryna, którą wyśmiewał kapitan drużyny Steve Bruce, gdy Ryan pierwszy raz pojawił się na treningu. Kpiny ustały, gdy tylko dotknął piłki. Poza romansem, ujawnionym przez angielskie brukowce tuż przed finałem Champions League w 2011 roku, Ryan przez 20 lat kariery zachował nieposzlakowaną opinię. Nigdy nie symulował, nie grał brutalnie, nawet w najmłodszych latach nie uprawiał na boisku sztuki dla sztuki. Rywale mają dla niego gigantyczny szacunek: nikt nie zarzucał mu zachowań wrednych czy brudnych nawet w meczach pod nieludzką presją. Zawsze harował za dwóch, nie mówiąc zwykle nawet za siebie. Człowiek z tak odległej piłkarskiej kultury jak Alessandro del Piero wyznał, że dwóch piłkarzy wywołało w nim emocje tak ogromne, że nie mógł powstrzymać łez: Diego Maradona i Ryan Giggs. "Gdyby urodził się we Francji, mnie nigdy nie powołaliby do kadry" - żartował Zinedine Zidane. Wielki Francuz uważał, że szufladkowany jako skrzydłowy Giggs obdarzony jest taką wizją gry, że mógłby kierować każdym zespołem. Zgrany do obrzydzenia dowcip o selekcjonerze Anglików, który popada w depresję na wieść o tym, że nie może powołać Ryana, jest opowiadany we wszystkich językach. W 1995 roku, po meczu Niemcy - Walia, jego nową wersję wymyślił Berti Vogts. Stwierdził, że Giggs był dla jego drużyny sporym problemem, ale jeszcze większym jest to, że nie chce się zgodzić na przyjęcie niemieckiego paszportu. W 1989 roku, podczas meczu na stadionie Wembley, Giggs był kapitanem młodzieżowej drużyny Anglii w starciu z Niemcami. Kiedy jednak przyszło wybierać dorosły zespół, postawił na reprezentowanie rodzinnego kraju, skazując się na rolę wielkiego nieobecnego w finałach mistrzostw świata i Europy. Na sportową nieśmiertelność zapracował w Manchesterze. "My mamy swojego Messiego, nazywa się Ryan Giggs" - transparenty tej treści przynoszą fani United na Old Trafford. Także we wtorek, gdy Walijczyk rozgrywał mecz numer 1000 w zawodowej karierze. Ferguson posłał do boju z Realem Madryt 39-latka, skazując na ławkę kipiącego energią Wayne’a Rooney’a. Nie ma jednak człowieka, który bardziej by mu ufał. Kiedy trener United pierwszy raz odwiedził Ryana w domu, przy okazji jego 14. urodzin, razem ze skautem Jonem Brownem, jubilat nazywał się Wilson. Był urodzonym w Cardiff synem rugbisty Danny’ego Wilsona, który podpisał kontrakt w Swinton, gdy Ryan miał sześć lat. Poznał wtedy smak rasizmu, bo jego dziadek pochodził z Sierra Leone. Po rozwodzie rodziców wściekły na ojca nastolatek zaczął używać nazwiska matki. Tak został Ryanem Giggsem. Ferguson czuwał nad nim szczególnie, a w czasie jednej z imprez, gdy młodzi piłkarze zaczynali poznawać uroki życia, Szkot wtargnął i wyciągnął ulubieńca z szafy. Fani Manchesteru od lat zabiegają o tytuł szlachecki dla Giggsa. "Fajnie byłoby wejść do szatni i na tablicy ze składem napisać sir Ryan Giggs" - mówił Ferguson. Szanse zmalały po romansie, o którym informacja wyciekła do prasy i internetu, a którą piłkarz wszystkimi środkami chciał zastopować. Bohaterem bez skazy może nie jest, ale "bohater z jedną skazą" to w dzisiejszym show biznesie chyba wystarczająco dużo? Autor: Dariusz Wołowski <a href="http://dariuszwolowski.blog.interia.pl/" target="_blank">Dyskutuj z autorem artykułu na jego blogu</a>