Zaledwie kilka dni temu, po przekonującym triumfie nad broniącym tytułu Manchesterem United Rafael Benitez promieniał. Składał hołd charakterowi i woli swoich piłkarzy, dzięki którym choć na chwilę mógł stanąć ponad Aleksem Fergusonem. Minęło kilka dni, liverpoolskiego charakteru zabrakło nawet do remisu z Fulham i znów dystans siedmiu punktów dzieli dwa najbardziej utytułowane angielskie kluby. Apel trenera Fulham Roya Hodgsona, by po 11 kolejkach nie przekreślać "The Reds" zabrzmiał niemal ironicznie. O ile w zeszłym sezonie "The Reds" dręczyła plaga remisów, w tym nie podzielili się punktami ani razu. Mają już w lidze pięć porażek, plus dwie w Champions League, co sprawia, że fora kibiców Liverpoolu zaroiły się od sondaży dotyczących zmiany trenera. Na swoją obronę Benitez powiedział tylko tyle, że nie ma obowiązku zdobywania trofeów. Od jego debiutu w sezonie 2004/2005 klub wzbogacił się o trzy: Puchar Europy, Puchar Anglii i Superpuchar Anglii. W maju miną dwie dekady oczekiwania na mistrzostwo kraju, które w latach 70. i 80. klub zdobył jedenaście razy okraszając to jeszcze czterema tytułami najlepszej drużyny kontynentu. Jeden z największych polskich triumfów w Pucharze Europy (półfinał Widzewa w 1983 roku) jest nierozerwalnie związany z Liverpoolem. Tylko Boniek, gdyby mu wypadało, mógłby opowiedzieć jak bardzo cieszyli się gracze Juve, gdy Polacy pobili angielską potęgę w historycznym dla nas ćwierćfinale. Już w następnej edycji "The Reds" znów byli nr 1 w Europie, a po kolejnych 12 miesiącach zagrali jeszcze tragiczny finał na Heysel, po którym UEFA wykluczyła z pucharów angielskie kluby. Pamiętam dobrze nieznośną dominację "The Reds" i wyświechtane powiedzenie, że jeśli potrzebujesz pieniędzy, postaw na Liverpool. Ale dziś wielka tradycja tylko zespołowi ciąży. Właściciele skąpią pieniędzy na nowych piłkarzy, choć sprzedany latem do Madrytu Xabi Alonso (35 mln euro) został najbardziej dochodowym graczem w historii klubu. W drużynie Beniteza zbyt dużo zależy od Stevena Gerrarda i Fernando Torresa, a kontuzje i spadki formy jednego z nich, natychmiast widać po wynikach. Torres jest tak przygaszony kłopotami klubu, że przestał już nawet "masakrować" rodaków swoimi ulubionymi wywodami o wyższości Premier League nad Primera Division. Klęskę z Fulham trzeba było zapomnieć niemal natychmiast, choć pozostało dręczące pytanie, co by było, gdyby lider strzelców Premier League grał do końca. Torres zdobył bramkę, zszedł jednak przy stanie 1:1, bo Benitez oszczędza jego zdrowie na pojedynek z Lyonem. "The Reds" przegrali z Francuzami na Anfield i gdyby w rewanżu znów coś poszło nie tak, pożegnanie z Ligą Mistrzów na tak zawstydzającym etapie stanie się bardzo prawdopodobne. A przecież po przyjściu Beniteza drużyna zdobyła tytuł specjalisty od tych właśnie rozgrywek. Dziś musi się bić, by nie stracić z nimi kontaktu na lata, bo o miejscu opuszczanym przez Liverpool w Wielkiej Czwórce marzy dysponujący nieograniczonymi środkami Manchester City. Na razie różnica wynosi tylko 1 pkt (choć MC zagrał mecz mniej), a mogło jej w ogóle nie być, gdyby bramkarz Given nie obronił karnego w meczu z Birmingham. Wszystko wskazuje jednak na to, że głównym zmartwieniem Beniteza nie będzie pogoń za liderem (9 pkt straty do Chelsea), ale właśnie bój z klubem szejka Mansoura, który przegrał dotąd tylko raz, tracąc gola w 96. min derbowej batalii na Old Trafford. Przed sezonem spierano się ostro o atak City na dominującą w Anglii i Europie Wielką Czwórkę. Dziś wygląda to realnie, choć wciąż nie wiadomo, co może odegrać tu większą rolę: kryzys Liverpoolu, czy wschodząca potęga Citizens? DYSKUTUJ Z DARKIEM WOŁOWSKIM NA JEGO BLOGU! CZYTAJ TAKŻE Benitez: Moja przyszłość zadecyduje się w meczu z Lyonem