By media mogły zacząć pisać o "transferowym hicie lata" musi zostać spełniony przede wszystkim chociaż jeden z dwóch podstawowych czynników: albo będziemy mówić o graczu wybitnym, który przenosi się do bardzo silnego zespołu (nawet za darmo), albo o graczu, który - zasłużenie czy nie - kosztował prawdziwe krocie. By nie szukać daleko pamięcią warto przypomnieć chociażby ubiegłoroczny wolny transfer Messiego do PSG, albo przeprowadzkę Harry’ego Maguire’a za - z biegiem lat coraz bardziej absurdalne - 80 mln funtów do Manchesteru United. Tak się składa, że ze wspomnianymi "Czerwonymi Diabłami" w ostatnim czasie związał się również Brazylijczyk Casemiro - i tu mamy do czynienia z obiema płaszczyznami: topowy zawodnik zasilił wciąż, bądź co bądź, europejskiego giganta i kosztował naprawdę dużo - licząc z bonusami prawdopodobnie ok. 70 mln euro, czyli sporo więcej względem swojej teoretycznej wartości rynkowej. To jednak nie te kwestie sprawiają, że cała akcja zadziwiła piłkarski świat. Zacznijmy jednak od początku. Casemiro. Brazylijska perełka wypatrzona przez Real Madryt Carlos Henrique Casimiro, bo tak właściwie nazywa się bohater całej historii, przyszedł na świat w 1992 roku nieopodal największego miasta południowej półkuli naszej planety - Sao Paulo - i to właśnie tam stawiał swoje pierwsze kroki jako piłkarz, w słynnym Sao Paulo FC, klubie, który ponad 20 razy sięgał po mistrzostwo regionalne, sześć razy po mistrzostwo kraju i trzy razy po triumf w Copa Libertadores (ostatnio w 2005 roku). Nie mógł raczej lepiej trafić - świetnie rozwijał się jako zawodnik, najpierw w zespołach juniorskich, a potem w seniorskiej kadrze SPFC. Do Europy nie trafił jednak już jako nastolatek, a jako niemalże 21-letni futbolista i do tego niemal od razu na głęboką wodę - do Realu Madryt, choć pierwotnie (w styczniu 2013 roku, w ramach wypożyczenia) wcielono go w szeregi Castilli. W lipcu 2013 roku był on drugim - po Danim Carvajalu - pełnoprawnym nabytkiem "Królewskich", jedynym spoza "Starego Kontynentu" i z pewnością nie tak spektakularnym, jak Gareth Bale, który niedługo potem wprawił w euforię kibiców swoim przybyciem na Santiago Bernabeu. Mimo to z perspektywy czasu fani mogliby uznać Casemiro za najważniejsze wzmocnienie owego okienka. Wszystko to dlatego, że - kolokwialnie rzecz ujmując - potrafił się... dogadać. Jak na początku sezonu 2013/2014, za pierwszej kadencji Carlo Ancelottiego, wyglądał sam środek pola "Los Blancos"? Otóż jeśli "Carletto" grał w systemie 4-3-3, to często mogliśmy zaobserwować np. rozwiązanie z triem Di Maria - Xabi Alonso - Luka Modrić. Do tego dochodzili Khedira, Isco czy Illaramendi, od czasu do czasu odnajdując się również w konfiguracji 4-2-3-1. Po tej kampanii z madrytczykami związał się Toni Kroos i wówczas powstały zręby tercetu, który niebawem miał zatrząść europejską piłką. Nim jednak "Case" go uzupełnił, musiał on przejść nieco dłuższą drogę, wciąż będąc graczem dopiero budującym swoją markę. W pierwszym sezonie w seniorskiej ekipie "Królewskich" Brazylijczyk dostał co prawda kilkadziesiąt szans, ale cały czas był przede wszystkim zmiennikiem. Zapadła więc decyzja, że to dobry moment dla niego na wypożyczenie - na rok trafił do FC Porto i, krótko mówiąc, z całą pewnością jest wdzięczny ówczesnemu trenerowi "Smoków", Julenowi Lopeteguiemu, który od samego początku mu zaufał i zrobił z niego podstawowego gracza. Dzięki wam, Smoki! Lopetegui, późniejszy selekcjoner kadry Hiszpanii i trener "Los Blancos" (przez bardzo krótki czas) dał pomocnikowi wejść na murawę w ponad 40 spotkaniach, w tym w ośmiu starciach w Lidze Mistrzów. To był okres przełomowy dla Casemiro, bo regularna gra, najczęściej od pierwszego do ostatniego gwizdka, sprawiła, że latem 2015 roku mógł wrócić już pewny swego do Madrytu i pokazać, że "Los Merengues" po prostu muszą na niego stawiać, jeśli pragną spokoju w linii pomocy. To właśnie wtedy tak na dobrą sprawę narodził się żelazny środek złożony z Casemiro, Modricia i Kroosa, w którym od czasu do czasu wymieniano jeden "klocek", np. wstawiając do jedenastki Mateo Kovačicia, w Polsce zapamiętanego przede wszystkim jako człowieka, który odebrał później warszawskiej Legii marzenie o pokonaniu Realu w Lidze Mistrzów, bo to jego gol zaważył ostatecznie na remisowym rezultacie 3-3. Dla Casemiro reszta - jak można by zwięźle stwierdzić - jest już tylko piękną historią. Od kampanii 2016/2017 w "Los Merengues" nie miał on sezonu, w którym zaliczyłby mniej niż 40 występów, a często zbliżał się też do granicy 50 występów, bo też Real bardzo długo pozostawał w rywalizacji w wielu rozgrywkach jednocześnie - przede wszystkim w Champions League. Piłkarz jeszcze w 2014 roku miał prawo dopisać do swojego konta pierwszy triumf w Lidze Mistrzów oraz pierwszy Puchar Króla. To jednak od 2016 r. Trzy mistrzostwa Hiszpanii, trzy Superpuchary Hiszpanii, trzy Superpuchary Europy, trzy klubowe MŚ i... cztery kolejne puchary LM, za to trzy zdobyte z rzędu. "Case" stał się kluczową częścią ekipy, która osiągnęła to, czego nie był w stanie zrobić żaden inny klub w historii. Po jednym z takich właśnie oszałamiających zwycięstw Florentino Perez, prezes "Królewskich", gratulując piłkarzom w szatni przywołał Brazylijczyka do siebie i serdecznie go wyściskał. Wszyscy wyraźnie słyszeli, jak nazwał go "talizmanem", bo odkąd jest w drużynie, to ta przyciąga kolejne sukcesy. To było oczywiście na poły wzruszające, na poły żartobliwe stwierdzenie - żadna magia za Casemiro nie stała, a świetne umiejętności. Casemiro, czyli pożegnanie z królewskim talizmanem Teraz, nagle, po kilku latach Perez musiał wypowiedzieć nieco inne słowa. "Casemiro to legenda i dzięki wszystkiemu, co nam dał, zasłużył sobie na możliwość decydowania o swojej przyszłości". Piłkarz mocno niespodziewanie postanowił odejść z Santiago Bernabeu i dołączyć do będącego w wieloletnim kryzysie Manchesteru United. Już sam ten fakt ciekawi, a im bliżej się przyglądać tej sytuacji, tym więcej pytań zdaje się pojawiać. Jeszcze przed końcem ubiegłego sezonu na Old Trafford każdy zdawał sobie sprawę, że "Czerwone Diabły" potrzebują naprawdę konkretnej przebudowy, o czym głośno mówił tymczasowy szkoleniowiec Ralf Rangnick, który - krótko mówiąc - nie był w stanie wycisnąć zbyt wiele dobrego z dostępnych mu graczy, może nie licząc Cristiano Ronaldo, który jednak wciąż pozostaje klasą sam dla siebie. Pod rządami świeżo upieczonego nowego sternika ekipy - Erika ten Haga - trend był ten samy. Transfer do środkowej pomocy był postrzegany jako mus, natomiast pierwotnie United zwrócili się w zupełnie innym kierunku, niż tym "madryckim". Chcieli przeciągnąć na swoją stronę... gracza FC Barcelona, czyli największego rywala RM. Frenkie de Jong zdawał się być już na wyciągnięcie ręki dla dyrektora generalnego MU, Richarda Arnolda, który zresztą był widywany w stolicy Katalonii - potem jednak rozmowy załamały się, a Joan Laporta zaczął co rusz podkreślać, jak ważny jest Holender dla "Blaugrany". Czemu sytuacja zmieniła się o 180 stopni? Pewnie poczekamy jeszcze trochę czasu, nim cała prawda wyjdzie na jaw, ale w tle miał być chociażby konflikt na linii klub-gracz czy zaległa fortuna, którą de Jong powinien otrzymać od FCB. Podobno United wciąż nie zrezygnowali do końca z 25-latka - ale jednocześnie zdołali już wesprzeć własną pomoc właśnie Casemiro. Temat transferu poszedł błyskawicznie, od pierwszych poważniejszych spekulacji na ten temat do sfinalizowania umowy minęło tak naprawdę może nieco ponad tydzień. Tylko... po co komu to wszystko? Po co Realowi, United i w końcu samej brazylijskiej gwieździe? Real Madryt chce zmienić wartę - i tu zjawia się Manchester United Zacznijmy od Realu, bo tu sprawa wydaje się być mimo wszystko całkiem prosta. "Żelazne trio" Casemiro - Kroos - Modrić stało się z czasem nawet obiektem delikatnych żartów i mówiono, że Ancelotti chce wycisnąć tych piłkarzy do ostatnich potów - Włoch bowiem w ostatnich miesiącach dosyć ostrożnie rotował wyjściowym składem, a linię pomocy każdy madridista był w stanie wymienić nawet zbudzony przez hiszpański upał o trzeciej w nocy. Zarówno "Carletto", jak i zarząd klubu zdawali sobie bowiem doskonale sprawę z tego, że taki stan rzeczy wiecznie trwać nie będzie - każdy z tych piłkarzy przekroczył już trzydziestkę, przy czym Modrić niebawem skończy 37 lat, a nawet młodszy o pięć lat Kroos zaczął już przebąkiwać o planach na emeryturę. Pierwszy "odpadł" jednak najmłodszy Casemiro, który mógł mieć w ostatnim czasie pewne wahania formy, ale nie można dać się zwieść - to wciąż czołowy defensywny pomocnik świata, absolutna elita jeśli mowa o tej konkretnej pozycji. Czemu więc Real puścił go - jakby się mogło zdawać - tak lekką ręką? Właśnie jesteśmy świadkami dobrze przemyślanej i zaplanowanej wymiany pokoleń - w ostatnim czasie madrytczycy skompletowali bowiem nowe trio, które ma potencjał by - przy pomyślnych wiatrach - 1:1 utrzymać jakość, którą dawali dotychczas Casemiro, Modrić i Kroos. Mowa tu o Federico Valverde, Aurelienie Tchouamenim oraz Eduardo Camavindze - to właśnie oni mają dzielić i rządzić w drugiej linii i wszystko wskazuje na to, że i bez "Case" mistrzowie Hiszpanii mają prawo być obecnie spokojni. Co więcej "Królewskim" nadarzyła się prawdziwa okazja rynkowa. Casemiro to bardzo cenny zawodnik, ale z całą pewnością nie jest wart aż tyle, ile zdołano wyciągnąć od United - czyli ok. 70 mln euro (licząc łącznie z potencjalnymi bonusami). Portal Transfermarkt wycenia 30-latka na ok. 40 mln, więc przebitka jest tu naprawdę poważna. RM ubił zacny interes i choć jego sytuacja finansowa od początku była niezła (chociażby w porównaniu do np. mniej stabilnej Barcelony), to teraz... krótko mówiąc jest znowu trochę lepiej. Real nie pozbył się balastu - ale na spokojnie rozstał się z piłkarzem, który przyniósł klubowi masę dobrego, lecz... młodszy nie będzie, a liczenie na to, że w wieku ponad 30 lat będzie robił jeszcze dalsze, wyraźne progresy mogłoby się okazać wróżeniem z fusów. Następuje zmiana warty - tyle i aż tyle. Czy Casemiro skończy "erę McFreda"? Dlaczego jednak włodarze Manchesteru United zupełnie nagle zwrócili swoją uwagę na Casemiro? Złośliwi powiedzą, że to tzw. "panic buy" w dość jaskrawym przykładzie, czyli robiony na szybko zakup podyktowany strachem, w jak trudnej znaleziono się nagle sytuacji. A co wywołało te wszystkie lęki? Po nie takich złych przygotowaniach do sezonu "Czerwone Diabły" zaliczyły potężny falstart w Premier League, najpierw ulegając 1-2 Brighton (przy czym jedyny gol zdobyli dzięki... "samobójowi" rywali), a następnie w fatalnym stylu dając się pokonać aż 0-4 ekipie Brentford. Dodatkowym "smaczkiem" jest tutaj fakt, że jednocześnie w tym samym czasie trwał konflikt wokół Cristiano Ronaldo, który zapragnął opuścić zespół na rok przed wygaśnięciem kontraktu - a jednym z powodów, dla których Portugalczyk zdecydował się na pójście na zwarcie z zarządem miał być fakt, że MU wykazują nieporadność na rynku transferowym. Mimo wszystko na Sir Matt Busby Way zameldowali się już Tyrell Malacia, Lisandro Martinez oraz - co szczególnie istotne w całym kontekście - pomocnik Christian Eriksen. Środek pola miał uzupełnić de Jong, ale wobec przeciągającej się sagi... cóż United postanowili szybko i sprawnie skorzystać z nagłej okazji. Dlaczego transfer Casemiro to niewątpliwa ulga dla kibiców? Jeden termin: "McFred". To prześmiewcze określenie nadano duetowi Scott McTominay - Fred, na którym kolejni trenerzy United (od końca ubiegłego roku było ich, przypomnimy, czterech, licząc z tymczasowymi) musieli operować w pomocy. Trzeba przy tym podkreślić, że z reguły z niekoniecznie zadowalającymi efektami. McTominay, wychowanek "Czerwonych Diabłów" i obecny reprezentant Szkocji, wdarł się przebojem parę lat temu do seniorskiej drużyny, ale choć ma już na karku 25 wiosen, to wciąż czasem wygląda na murawie jak "jeździec bez głowy" - sporo fauluje, sporo ryzykuje i bywa, że gubi się w naprawdę obiecujących akcjach. Fred z kolei to bez wątpienia pracowity gracz, natomiast często brakuje mu jakości, która jest potrzebna klubowi celującemu (minimalnie) w europejskie puchary. "Mogę być tym, który ‘nosi fortepian’" - zaręcza piłkarz, chcący wykonywać na boisku tę mniej widoczną, ale być może najcięższą robotę. Warto tu napomknąć, że jakie by nie były występy Freda w United, to jest on regularnie powoływany do reprezentacji Brazylii, a wśród "Canarinhos" ramię w ramię gra często z... no właśnie, Casemiro. I ta para w systemie trenera Tite sprawdza się całkiem nieźle. Pytanie, czy te same efekty może przynieść ta współpraca w Premier League? Dla United zakup środkowego pomocnika był musem. Nawet jeśli dwudziestokrotni mistrzowie Anglii wydali naprawdę sporo na Casemiro, to mogą być zadowoleni, że gracz tej klasy zdecydował się zasilić ich w tak nieciekawym momencie. No właśnie - czemu Casemiro postanowił to zrobić? Case, por que? To jest bez wątpienia największa tajemnica tych przenosin, choć na pierwszy rzut oka odpowiedź mogłaby wydawać się prosta. "Case" za kasę. W United są nie tylko szczodrzy w przypadku transferów (niebawem kolejne 100 mln euro może pójść na Antony’ego z Ajaksu Amsterdam), ale też w przypadku pensji. Brazylijczyk ma zarabiać około 350 tys. funtów tygodniowo, a to oznacza, że tylko dwóch innych graczy będzie dostawać więcej pieniędzy: David De Gea (375 tys.) oraz Cristiano Ronaldo (480 tys. - o ile zostanie...). Netto byłoby to ponad 11,5 mln funtów za sezon, czyli w przeliczeniu około dwa razy więcej, niż dotychczas gracz inkasował na Santiago Bernabeu. Bajeczna propozycja, natomiast... chyba raczej nie tylko o to tu chodziło, bo są kraje, ligi i zespoły, które z otwartymi ramionami przyjęłyby Casemiro i dały mu jeszcze bardziej lukratywny kontrakt. Futbolista mniej lub bardziej otwarcie twierdził - i trudno mu nie wierzyć - że w Madrycie poczuł się już syty. Wygrał tam naprawdę wszystko, co można było wygrać na poletku klubowym, a kolejne trofea, choć zapewne również by go cieszyły, nie przynosiłyby już mu takiej ekscytacji. Tymczasem dołączenie do United to świeża karta, zupełnie nowe wyzwanie. Gigantyczne wyzwanie. "Czerwone Diabły" mistrzostwa nie wygrały od blisko 10 lat, a żadnego, nawet najmniej znaczącego trofeum, od lat pięciu. Wydobycie ich ze swoistego tytułowego niebytu byłoby nie lada sztuką i "Case" musi zdawać sobie z tego sprawę. Jeśli chciał rzucenia się na głęboką wodę - to ta jest najgłębsza, oczywiście gdy mówimy o największych europejskich klubach. "Chcę wygrać Premier League" - mówił otwarcie w wywiadzie z klubową telewizją, podkreślając, jak ciężko ma zamiar pracować na sukcesy wraz z kolegami - w tym z dawnymi kompanami z Realu, Ronaldo i Varane’em. Prawda jest jednak taka, że wyzwań nie brakowałoby mu i w innych dużych ekipach - a naprawdę wiele z nich z miłą chęcią powitałoby zawodnika tej klasy. Sam zaś Casemiro spałby spokojniej wiedząc, że nie jest częścią klubu będącego w permanentnych kłopotach różnego typu i że ma relatywnie mniejszą szansę na to, by stać się spektakularnym "flopem" - jak niegdyś Alexis, Depay czy Di Maria. Bo trzeba przyznać, że w erze postfergusonowskiej zatrważająco dużo mocnych nazwisk nagle stawało się bezradnych na murawie po założeniu koszulki z diabełkiem na piersi. Mamy więc światowej klasy gracza, który swoje kosztował, a który przechodzi z triumfatora Ligi Mistrzów i mistrza kraju do drużyny, która niegdyś była wielka przede wszystkim na boisku, a dziś jest wciąż wielka jako piłkarska firma, ale zupełnie niezdolna od dłuższego czasu do walki o triumfy (z pewnymi wyjątkami). Cały jego transfer został dopięty błyskawicznie i spotkał się z ogromnym zdziwieniem. Darwin Nunez może być najdroższym transferem lata, a Robert Lewandowski najbardziej spektakularnym. Za najciekawszy do dalszego obserwowania będzie można jednak uznać ten Casemiro - bo z futbolowego szczytu może trafić do piłkarskiej otchłani, albo... wręcz przeciwnie, stać się pierwszą jaskółką odnowienia United. A pierwszy występ Brazylijczyka w nowych barwach - już na pewno całkiem niebawem.