Everton sprawił w poprzedniej kolejce ogromną sensację, ogrywając 1:0 lidera Premier League, Arsenal. Co równie ważne, walczący o utrzymanie w elicie zespół dokonał tego w debiucie Seana Dyche’a na ławce trenerskiej. Angielski Mourinho, jak zwykli nazywać go niektórzy kibice, zaczął więc swoją misję ratowania "The Toffes" z wysokiego "C". Z jednej strony szybko zapracował na kredyt zaufania, z drugiej - sam podniósł oczekiwania wobec siebie. Tymczasem kalendarz ligowy nie jest dla Evertonu szczególnie łaskawy. Po meczu z Arsenalem, podopiecznych Dyche’a czekały derby miasta z Liverpoolem. "The Reds", choć pogrążeni w kryzysie i klasyfikowani dopiero w środku stawki, zawsze są dla nich wymagającym rywalem. Tak samo było i tym razem - piłkarze Jurgena Kloppa wygrali 2:0. Derby Liverpoolu: Kapitalna kontra otworzyła wynik Piłkarze Evertonu nie mają po derbach powodów do wstydu, ale w ich przypadku nie odgrywa to większej roli. Obecnie liczą się bowiem tylko punkty, które są im potrzebne jak tlen. Sytuacja w tabeli robi się coraz gorsza - po porażce z Liverpoolem "The Toffes" mają 18 punktów i otwierają strefę spadkową. Za tydzień czeka ich natomiast arcyważny mecz z Leeds, które ma o jedno oczko więcej. Niewesoło jest też w czerwonej części miasta. Liverpool nie walczy co prawda o utrzymanie, ale jednocześnie wypisał się też najpewniej z rywalizacji o czołowe lokaty. Poniedziałkowe derby były dopiero pierwszym meczem ligowym wygranym przez "The Reds" w tym roku kalendarzowym. Jurgen Klopp był w ostatnich tygodniach chodzącym kłębkiem nerwów, co nieszczególnie udawało mu się ukrywać. Trudno się więc dziwić, że kiedy w 36. minucie Mohamed Salah otworzył wynik potyczki, Niemiec skakał z radości. A jeśli dodamy do tego fakt, że bramka padła po wzorcowym kontrataku drużyny, tym bardziej powinniśmy rozumieć radość szkoleniowca. Liverpool w końcu zwycięski Liverpool schodził na przerwę z korzystnym wynikiem, ale na boisku było nerwowo. Gospodarzom nie udało się zdominować rywali, a prowadzenie było bardzo kruche. Wszystko odmieniło się w 49. minucie - znów po udanej kontrze. Tym razem w roli egzekutora wystąpił jednak nie Salah, lecz Cody Gakpo. Holender zdobył swoją pierwszą bramkę, odkąd przeniósł się do Anglii. Gołym okiem widać było, że wypracowanie większej zaliczki uspokoiło piłkarzy w czerwonych koszulkach. W końcu mogli pozwolić sobie na grę z większym polotem, co rzecz jasna cieszyło kibiców. Kilkukrotnie stworzyli sobie jeszcze sytuacje podbramkowe, ale żadnej z nich nie wykorzystali. Ostatecznie utrzymali prowadzenie 2:0 i dopisali do swojego dorobku niezwykle cenne trzy punkty. Na prawdziwą weryfikację "The Reds" trzeba będzie jednak jeszcze trochę poczekać. Wydaje się, że wartościowym papierkiem wskaźnikowym będzie starcie z Realem Madryt. Ten dwumecz, zapowiadany jako rewanż za ubiegłoroczny finał Ligi Mistrzów, zaplanowano na 21 lutego i 15 marca. Jakub Żelepień, Interia