Rosjanin powinien zastanowić się, czy trenerom, których zatrudnia nie przyznać na stałe statusu tymczasowych. W 2008 roku "tymczasowy" Avram Grant doprowadził Chelsea do pierwszego finału Champions League, cztery lata później "tymczasowy" Roberto di Matteo ją wygrał. Wczoraj Rafael Benitez zwyciężył z "The Blues" w Lidze Europejskiej, od rozstania z klubem dzieli go już tylko ligowy mecz z Evertonem, mający dać prawo do gry w Champions League w przyszłym sezonie. Hiszpan walczy o dobrą pozycję startową dla swojego następcy, którego nie znosi z całego serca. Cóż to będzie za radość, kiedy noga Jose Mourinha znowu dotknie trawy na Stamford Bridge. Drogi Rosjanina i Portugalczyka rozeszły się 20 września 2007 roku, w tej samej chwili kibice "The Blues" zaczęli za nim tęsknić. Kojarzony z Liverpoolem Benitez był na Stamford Bridge tylko obcym ciałem, przy każdej okazji przypominano mu, że zajął posadę przeznaczoną dla kogoś innego. "Mou wracaj, tu jest twój dom" - to najłagodniejsze z napisów na pojawiających się regularnie na transparentach fanów Chelsea. Serce zostawił w Anglii Trener Realu Madryt wiele razy podkreślał, że jego serce jest w Premier League, a jego rodzina do dziś opłakuje wyjazd z Londynu. Angielskie media, angielskie poczucie humoru, kochający kibice - to wszystko, według niego, czyni Wyspy najlepszym miejscem do pracy dla trenera. Wcześniej, czy później wrócić tam, gdzie czuje się uwielbiany. Wydaje się, że na dziesięciolecie władania Stamford Bridge, Abramowicz będzie miał z powrotem swojego ulubionego szkoleniowca. Obaj przeszli długą drogę, by zrozumieć, jak bardzo do siebie pasują. Pobyt Mourinha na Stamford Bridge symbolizuje najlepszy okres dla Chelsea. Portugalczyk stworzył nową, wielką siłę na kontynencie, drużyna grała fenomenalnie, gdyby nie ten paskudny Benitez, zapewne zdobyłaby wszystko. W 2005 i 2007 roku prowadzony przez Hiszpana Liverpool bardzo szczęśliwie, ale jednak stawał na drodze Chelsea do finału Champions League. Trudno, by "The Special One" i fani "The Blues" polubili takiego intruza. Pobyt Abramowicza w Chelsea symbolizują 952 mln euro wydane na transfery. W ostatniej dekadzie za nowych graczy więcej zapłacił tylko Real Madryt. O ile jednak klub ze stolicy Hiszpanii regularnie wygrywa klasyfikację dla najbogatszych, o tyle przyszłość Chelsea wciąż mieści się w kieszeni Rosjanina. Gdy latem 2003 roku inwestował na Stamford Bridge, jako mało znany oligarcha, traktowano go niemal jak ludożercę chcącego zburzyć cały porządek futbolowego świata. Okazało się jednak, że choć pompował w piłkę swoje miliony bez opamiętania, działał w sposób raczej cywilizowany, robiąc długoterminowe inwestycje w szkolenie i infrastrukturę klubu. Gdyby nie Abramowicz, Premier League byłaby w ostatniej dekadzie nudnym monopolem Manchesteru United. Pieniądze Rosjanina, a także wysiłek Mourinha i Carla Ancelottiego powstrzymywały, choć co jakiś czas Aleksa Fergusona. Paradoksalnie jednak drużyna zdobywała europejskie trofea nie będąc w stanie rozkwitu, ale agonii. Wczoraj Chelsea wygrała Ligę Europy w takim samym stylu jak 12 miesięcy temu Champions League. Pozwoliła niemal całkowicie zdominować się rywalowi, by zadać mu ciosy w momencie, gdy poczuł się zwycięzcą. Płacz za Guttmannem Piłkarze Benfiki Lizbona przegrali w Amsterdamie siódmy, kolejny finał europejskich rozgrywek, i wciąż płaczą za Belą Guttmannem, który wygrywał dla nich Puchar Europy w 1961 i 1962 roku. Odmówiono mu podwyżki, zostawił więc klub, który już 12 miesięcy później poległ w finale z Milanem. W 1965 roku przegrał finał z Interem, trzy lata później z Manchesterem United, w 1988 roku z PSV Eindhoven i dwa lata później z Milanem. Tylko Bayern Monachium i Juventus Turyn zaliczyły aż tyle rozczarowań w finałach najbardziej prestiżowych rozgrywek. Jorge Jesus miał wczoraj lepszą drużynę, Benitez indywidualności zahartowane w wielkich meczach. To paradoks, ale Fernando Torres dopóki był uważany za wielkiego napastnika, nie mógł zdobyć trofeum ani z Atletikiem Madryt, ani Liverpoolem. Tymczasem transfer do Chelsea, tak przecież nieudany zważywszy na kwotę sięgającą 60 mln euro i mikroskopijną liczbę 14 bramek w Premier League, otworzył przed nim drzwi do wygrania Ligi Mistrzów, Ligi Europy i Pucharu Anglii. Fani Chelsea, choć nie mogą narzekać na brak sukcesów, wciąż mają uzasadnione podstawy tęsknić za sposobem gry drużyny z czasów Mourinha. To Portugalczyk zdefiniował zespół ze Stamford Bridge, wszystko co wygrali następcy, wydaje się tego pochodną. Komu żal Beniteza, niech uświadomi sobie, że mimo wszystko Abramowicz wskrzesił trenerskiego trupa. Hiszpan był bezrobotny od początku 2011 roku, gdy wyleciał z Interu po zdobyciu klubowego mistrzostwa świata. Posady po Mourinho mu nie służą, nie powinien raczej wracać do Madrytu. Czy "The Special One" będzie równie skuteczny na Stamford Bridge jak za pierwszym razem, a jednocześnie powtórzy to, co zdobyli z Chelsea trenerzy tymczasowi? Z całą pewnością klub Abramowicza i jego kibiców czeka kolejny, fascynujący rozdział. Benfica pozostanie w cieniu, przynajmniej do następnego finału. Dyskutuj na blogu Darka Wołowskiego