A przecież ta historia mogła zacząć się znacznie wcześniej, już w 1989 roku, gdy David Dein, były wiceprezes klubu i przyjaciel Francuza spotkał go przypadkowo w salonie dla VIP-ów na dawnym Highbury. Wenger trenował wtedy Monaco, o wojażach do innych lig jeszcze niekoniecznie myślał, ale miał bardzo otwartą głowę. Chętnie oglądał, najlepiej na żywo, jak radzą sobie inni. - Między nami od razu coś zagrało. Zasugerowałem mu, żeby poszedł ze mną wieczorem na kolację do znajomych. Byłem zaskoczony, bo... się zgodził - przypominał Dein po latach. W czasie kolacji jeden z jej uczestników postanowił zaproponować zabawę, która polegała na tym, żeby odgadnąć tytuł filmu albo książki na podstawie pantomimy. Z opowieści Deina wynika, że Francuz poradził sobie ze "Snem nocy letniej" Szekspira znakomicie. Boss Arsenalu był zachwycony wiedzą Wengera, ale też chęcią poszerzania horyzontów. A przede wszystkim - wiedzą o futbolu. Minęło jednak siedem lat, zanim pochodzący z Alzacji trener - mający wygląd profesora uniwersyteckiego, w stylowych wówczas (dzisiaj mniej) okularach - trafił na Highbury. Po drodze był finał Pucharu Zdobywców Pucharów z Monaco i przygoda w dalekiej Japonii, gdzie pod jego skrzydłami znalazł się nawet... Tomasz Frankowski. To właśnie z Kraju Kwitnącej Wiśni wyciągnął go Dein, próbując po drodze różnych sposobów na utrzymanie bliskiego kontaktu. Wysyłał mu nawet... kasety VHS z meczami Arsenalu prowadzonego wówczas przez George’a Grahama i nazywanego niezbyt przychylnym określeniem "boring". Londyńczycy rzeczywiście grali nudny futbol. "Arsene who?" Co ciekawe, pierwsze poważne podejście - gdy Graham został posądzony o wzięcie pod stołem kilkuset tysięcy funtów łapówki przy okazji transferów - zakończyło się dla Davida Deina sromotną porażką. Zarząd w głosowaniu odrzucił kandydaturę Wengera. Wynik był wręcz miażdżący. Tylko jeden głos za - siedem przeciw! Dopiero w kolejnym sezonie, kiedy nie powiodła się opcja z Bruce’m Riochem, Francuz dostał swoją szansę. I wykorzystał ją znakomicie, choć na początku łatwo nie było. W Londynie nikt go nie znał. Do legendy nawet przeszło słynne pytanie - gdy tylko pojawił się w nowym klubie - "Arsene who? (Arsene kto?)" w gazecie "Evening Standard". Czasy były zupełnie inne niż dzisiaj. Po angielskich boiskach nie biegało tylu obcokrajowców, z Francuzów szalał jedynie Eric Cantona, a Jose Mourinho, późniejszy wielki przeciwnik Wengera nawet nie marzył o Premier League i o Lidze Mistrzów. I właśnie w takich okolicznościach nieznany Francuz o nienagannych manierach (gdy wiele lat później rozmawialiśmy z grupą dziennikarzy na Stade de France sam podał rękę na pożegnanie) rozpoczął swoją rewolucję na Wyspach Brytyjskich. Wprowadził zasady, które okazały się kluczowe dla klubu, ale również dla ligi. Tchnął zupełnie świeże powietrze i jako pierwszy osiągnął sukces na Wyspach, opierając się na obcokrajowcach. Nie będzie przesadą, jeśli napiszemy, że był wówczas wizjonerem, który widział znacznie więcej niż inni. Kluczowe, podjęte przez niego decyzje były dwie. Najpierw przekonał Tony’ego Adamsa, lidera szatni, żeby mu zaufał, poprawił higienę życia i przestał tyle pić; dla dobra zespołu. Lee Dixon, były obrońca, przypomina taką anegdotę. - Przed jego pojawieniem się w Arsenalu, zawsze były przygotowane w szatni skrzynki piwa. Niezależnie od tego, czy wygraliśmy czy przegraliśmy. Jak to zobaczył, nie mógł uwierzyć, więc picie po meczach szybko się skończyło. Ale na jednym z zagranicznych zgrupowań poprosiliśmy go po treningu, czy możemy wypić jedno piwo. Wieczorem przyszedł do baru i zadowolony postawił pintę na stole. "Chcieliście jedno piwo, to macie", stwierdził z uśmiechem. Potem jednak pozwolił, żebyśmy jeszcze sobie zamówili. Po jednym, nie więcej. Druga ważna decyzja to ściągnięcie swojego rodaka Patricka Vieiry, jeszcze zanim całe zastępy Francuzów zaczęły decydować o obliczu londyńskiego klubu. Henry, Petit, Pires, Wiltord, Koscielny... Było ich wielu. Jednak to Vieira nadał drużynie nowy sznyt. Sukcesy przyszły bardzo szybko i jednoznacznie charakteryzowały pierwszy okres rządów Wengera, który - mówiąc precyzyjnie - trwał dziesięć lat. Do 2006 roku. W tym czasie były niezapomniane boje z Alexem Fergusonem o mistrzostwo Anglii, pierwszy dublet po zaledwie dwóch latach pracy na Highbury, ale przede wszystkim epicki sezon 2003-2004, w którym "Kanonierzy" nie ponieśli żadnej porażki w lidze (38 meczów!), a Thierry Henry przeżywał bodaj najlepszy moment w karierze, nawet jeśli nie został on zakończony Złotą Piłką. Nieudany atak na szczyt Ukoronowaniem tego okresu miała być Liga Mistrzów, ale w paryskim finale lepsza okazała się Barcelona (1-2). To jedno z największych rozczarowań w piłkarskim życiu Wengera, może nawet największe, bo nigdy potem nie zbliżył się już tak bardzo do europejskiego szczytu. Drugi okres pracy w Arsenalu można określić hasłem: "przenosiny z Highbury na Emirates". W praktyce oznaczało to mniej sukcesów, ale też budowę solidnych fundamentów dla klubu. Wreszcie trzeci okres - to pojawiające się z coraz większym natężeniem pytania, czy czas Wengera już nie minął, czy nie powinien ustąpić miejsca, bo drużyna nie wytrzymuje niezwykle silnej konkurencji na Wyspach i w Europie. Kolejne trofeum zostało zdobyte dopiero po 9 latach przerwy, to Puchar Anglii w 2014 roku. Potem były jeszcze pomniejsze sukcesy, ale nigdy już Wenger nie zdobył mistrzostwa, a Mourinho zaczął mu nawet dogryzać, że jest "specjalistą od porażek". Francuz nie zawsze przyjmował to ze stoickim spokojem, co nadawało lidze wiele kontrowersji, ale też trochę blasku. Do rywali, szczególnie do Portugalczyka, miał stosunek bardzo twardy, do swoich piłkarzy odnosił się ze zrozumieniem. Często bardzo dużym. - Od kiedy go poznałem, miałem do niego zawsze szczególny stosunek. Byłem prawie jak syn, którego Arsene nigdy nie miał - mówił nam nie tak dawno Emmanuel Petit, były mistrz świata z 1998 roku, wychowanek francuskiego trenera nie tylko w Arsenalu, ale jeszcze wcześniej w drużynie Monaco. - Podobało mi się, jak do nas podchodził. Najpierw jak do ludzi, a dopiero potem jak do piłkarzy - dodaje i przypomina pewną scenę z dawnych lat. Manu Petit jechał z drużyną na mecz, ale nie mógł się skoncentrować, gryzły go problemy w życiu prywatnym. Wtedy Wenger wziął go na bok, wysłuchał, a potem powiedział, żeby poszukał pierwszego możliwego samolotu i poleciał do Francji. A potem wrócił na trening z czystą głową. - Miałem ochotę, żeby w kolejnych spotkaniach podwójnie mu się odwdzięczyć. zawsze ceniłem go przede wszystkim za jedną rzecz - potrafił wyciągać z człowieka to, co najlepsze - mówił nam Petit. Jeszcze przed dwoma laty, na 20-lecie pracy w Arsenalu, Wenger zapowiadał, że nie spocznie, dopóki nie wróci na tron mistrza Anglii. Wszystko wskazuje na to, że zmienił zdanie. Ale i tak pozostaną w historii jego dawniejsze sukcesy. A nawet dużo więcej. Thierry Henry mówi, że "dziedzictwo Arsene’a pozostanie nietykalne". Remigiusz Półtorak <a href="http://wyniki.interia.pl/rozgrywki-L-anglia-premier-league,cid,619,sort,I" target="_blank">Zobacz wyniki, terminarz i tabelę Premier League</a>