Czym chciałby się pan pochwalić za cztery lata przed kolejnymi wyborami? Paweł Słomiński: Oczkiem w głowie związku jest szkolenie, więc po pierwsze medalem z igrzysk olimpijskich w Tokio albo chociaż naprawdę wysokimi, obiecującymi miejscami, które zadowoliłyby mnie, całe środowisko oraz ministerstwo sportu jako instytucję, która przekazuje nam publiczne pieniądze. Życzyłbym sobie, żeby atmosfera wokół pływania była zdecydowanie lepsza niż na początku kadencji, ale myślę, że to powoli swoimi działaniami osiągnę. A także, żeby sytuacja finansowa związku się poprawiła. Myślę o wsparciu nie tylko pieniędzmi publicznymi, ale i od sponsorów. Na razie jednak związek będzie musiał sobie poradzić ze zmniejszonym finansowaniem. Dotacja ministerialna na przyszły rok jest bowiem o dwa miliony mniejsza niż na 2015. Co to oznacza w praktyce? - Na pewno jest to duży problem i to nie tylko dla samego pływania, ale również innych dyscyplin, jak skoki do wody, piłka wodna i pływanie synchroniczne. Podczas moich pierwszych spotkań ze środowiskiem od podstaw tłumaczyłem, na jakich zasadach odbywa się finansowanie PZP, bo wszyscy sobie wyobrażają, że związek dostaje jakąś pulę i tak, jak chce, to sobie ją wydaje. A to wszystko podlega wielu ograniczeniom. Przede wszystkim możemy wydawać tylko na tych zawodników, którzy reprezentują odpowiedni poziom. - Dwa miliony to bardzo dużo zarówno w sposobie organizacji szkolenia, ale również funkcjonowania związku, bo około 10 procent dotacji to jest kwota, którą wykorzystujemy na utrzymanie biura czy zatrudnienie pracowników. Jesteśmy w trakcie konstruowania programu szkoleniowego na przyszły rok i dopiero jak on powstanie, będę mógł ostatecznie powiedzieć, na ile bolesny jest brak tych dwóch milionów. Jeżeli będzie nam brakowało pieniędzy, to już zaznaczam, że najbardziej ucierpią najsłabsi. Muszę inwestować w przedsięwzięcia rentowne, czyli w zawodników, którzy są w stanie pieniądze dla związku "zarobić". Tym "zarobieniem" pieniędzy byłyby medale mistrzostw świata w Budapeszcie? - Wszyscy wiemy, że ministerstwo wykorzystuje algorytm do określania wysokości dotacji i w tym algorytmie aż w 85 procentach znaczenie mają wyniki z dwóch ostatnich igrzysk oraz mistrzostw świata i Europy z minionego czterolecia. Brane pod uwagę są tylko medale i punkty, które przyznawane są za lokaty do ósmej. Trzeba więc mieć naprawdę mocną pozycję, żeby te pieniądze "zarobić". Na indywidualny tok przygotowań mogą liczyć tylko Radosław Kawęcki i Konrad Czerniak? - Tak. Pozostali muszą być objęci grupowym szkoleniem. Wydzieliliśmy cztery takie grupy, każda ma swojego trenera-lidera. Przewidujemy trzy zgrupowania do majowych mistrzostw Polski, które będą okazją do zdobycia kwalifikacji na mistrzostwa świata. Później już wszyscy w jednym systemie będą przygotowywać się do rywalizacji w Budapeszcie. Odetchnął pan po złotym medalu Kawęckiego na grudniowych mistrzostwach świata na krótkim basenie w Windsor? - Ten medal był bardzo potrzebny polskiemu pływaniu, mnie osobiście oraz przede wszystkim Radkowi, który - mam nadzieję - odzyskał dzięki niemu pewność siebie. Pokazał, że nie sięgnęliśmy dna, jak to niektórzy uważają. Nie jesteśmy nie wiadomo jak mocni, ale mamy zawodników, którzy potrafią rywalizować z najlepszymi. Na podium stanął też Wojtek Wojdak, więc zwyczajnie tchnęło nadzieją. Trenerem Kawęckiego dłużej jednak pan nie będzie... - Po zmianie przepisów członek zarządu związku sportowego nie może być jednocześnie trenerem kadry narodowej. Trochę się temu rozwiązaniu dziwię i to z wielu powodów. Funkcję prezesa pełnię społecznie, a nie pozwala mi się wykonywać wyuczonego zawodu trenera, w którym, śmiem twierdzić, radzę sobie nieźle, skoro mój zawodnik niemal z każdej imprezy wracał z medalem. W żaden sposób to nie koliduje ze sobą, bo zajęcia na pływalni są w godzinach 6-8 i 18-20. Poza tym łączyłem już wcześniej pracę w ministerstwie z przygotowywaniem Radka i efektem było wicemistrzostwo świata. Nie przekonuje mnie również argument, że jako prezes można sobie w jakiś sposób ułatwiać pracę trenerską. Przecież wszystkie programy szkoleniowe i związane z nimi wydatki wymagają zatwierdzenia przez ministerstwo. Prezes nie ma więc żadnej możliwości załatwienia czegoś dla zawodnika, którego by trenował. - Ta regulacja jest dla mnie po prostu nieracjonalna. W ten sposób dobrzy trenerzy, którzy ze względu na swoją wiedzę społecznie udzielają się w zarządach, mogą znaleźć się w bardzo trudnej sytuacji. W tym momencie mogą nie prowadzić nikogo, kto jest objęty finansowaniem centralnym, ale za dwa, trzy lata jego podopieczny może zdobyć medal mistrzostw Europy juniorów i wtedy pojawi się problem. Będą musieli zrezygnować z pracy dla związku, bo nie będą już mogli pobierać wynagrodzenia za szkolenie tego zawodnika. Polski sport może na tym tylko stracić. Szkoda, że nikt w ministerstwie tego nie dostrzega. Nie zakładajmy, że wszyscy oszukują. Zastąpi pana Maciej Certa... - Oficjalnie od 1 stycznia. Zastanawiałem się nawet, czy nie złożyć do ministerstwa prośby o odstępstwo w naszym przypadku, ale na tę chwilę tak to wygląda. To jest młody człowiek, który współpracuje ze mną. Dobrze zna Radka i świetnie się rozumieją. Oczywiście deklaruję pomoc merytoryczną. Chyba nikt nie może mi zabronić wspierania dwójki ludzi, którzy chcą walczyć o najlepsze na świecie wyniki. - Wprowadzenia tego przepisu nie rozumiem z jeszcze jednego powodu. Każdy sportowiec ma swoje ambicje i to on wybiera sobie szkoleniowca, z którym dobrze się czuje, u którego pasują mu wykorzystywane środki treningowe, itp. To jego indywidualna sprawa. Nie wyobrażam więc sobie, że można zawodnikowi narzucać opiekuna. Ode mnie odchodzili pływacy najwyższej klasy światowej i nie było to dla mnie łatwe. Może nie zawsze w ich ocenie stawałem na wysokości zadania, ale ostatecznie godziłem się z tym, bo zawodnik nie jest niewolnikiem. Decyzji ministerstwa natomiast zrozumieć nie potrafię. Myśli pan, że badanie przyczyn słabego występu w igrzyskach w Rio de Janeiro mogłoby być przedmiotem np. pracy doktorskiej? Trudno bowiem to wszystko jasno wytłumaczyć... - Ciekawe zestawienie przygotował trener reprezentacji Piotr Gęgotek. Wynika z niego, że 90 procent europejskich pływaków w Brazylii popłynęło wolniej niż w zawodach, w których wywalczyli kwalifikację. Zawiodło wiele gwiazd, nie tylko nasze. Broniący tytułu na 200 m kraulem Francuz Yannick Agnel nie przebrnął eliminacji. To samo spotkało rywalizującego na 200 m "żabką" Węgra Daniela Gyurtę. W tej samej konkurencji mistrz świata Marco Koch był dopiero siódmy. Swoją drogą miesiąc temu Niemiec ustanowił rekord świata na krótkim basenie, więc nie zapomniał jak się pływa. Ale nie da się ukryć, że jakiś problem był... - W naszym przypadku złożony i wynikał zarówno ze zmiany godzin startu na nocne oraz z tego, że zawody olimpijskie u sportowców wiążą się z olbrzymim bagażem emocji. W mojej ocenie oni tego nie udźwignęli. Trzeba sobie zdać sprawę, że mamy tylko dwóch zawodników, którzy są w stanie pociągnąć reprezentację wizerunkowo - Kawęckiego i Czerniaka. W Brazylii od początku cała kadra miała wyniki poniżej oczekiwań. Kiedy jeden, drugi, trzeci i kolejny zawodnik wypada słabo, to zaczyna to w głowach następnych funkcjonować jak choroba. Zupełnie inaczej było rok wcześniej na mistrzostwach świata w Kazaniu, gdzie dobrymi wynikami wszyscy się nakręcali. W Rio te kiepskie rezultaty wpłynęły na niepewność startową Kawęckiego i Czerniaka. Może zabrzmię trochę buńczucznie, ale tyle razy dobrze przygotowywałem Kawęckiego do najważniejszych zawodów sezonu, że nie wierzę, że jako trener zepsułem go w ciągu 10 tygodni, bo tyle wcześniej pływał na poziomie, który dałby mu finał. Coś się musiało wydarzyć i moim zdaniem o słabym wyniku zadecydowały właśnie te późne pory zawodów albo Radek nie wytrzymał emocjonalnie. Tego niestety nawet w pracy doktorskiej nie sposób racjonalnie wytłumaczyć. Po zakazaniu strojów poliuretanowych wydawało się, że uzyskane w nich rekordy świata przetrwają bardzo długo, tymczasem dość szybko są one sukcesywnie poprawiane. Dzięki czemu? - Wszystko się zmienia, a przede wszystkim ludzie. Każde następne pokolenie jest lepsze, sprawniejsze. Organizmy, na których pracują trenerzy, są po prostu coraz silniejsze. Lepsze są preparaty wspomagające, nastąpił postęp technologiczny. Teraz chcąc ocenić technikę zawodnika, praktycznie wystarczy mieć telefon, który można włożyć do wody i wszystko nagrać. Zmienia się też sam trening, ale wciąż najważniejsze w nim jest, aby był dopasowany do konkretnego zawodnika. Mam wrażenie, że czasami największym problemem jest to, żeby sportowiec i szkoleniowiec idealnie do siebie pasowali, zarówno w sferze mentalnej, takiego codziennego kontaktu, jak i filozofii treningu. Zawodnik musi chcieć albo wykonywać więcej treningów na lądzie, co pewnie bardziej sprawdza się u sprinterów, albo pływać więcej kilometrów, czyli mieć takie cechy charakteru, które pozwolą mu znieść tę żmudną pracę. Myślę, że właśnie to jest dziś decydujące. Rolą trenera jest znalezienie linii efektywności. Mówiąc krótko - ustalić jak dużo trzeba pływać, żeby odnosić dobre wyniki, a jak wiele można uzupełnić innymi zajęciami. A kwestia dopingu? - By o nim mówić, trzeba twardych dowodów, ale moim zdaniem on jest wciąż obecny. Do tego dochodzi bardzo wyprzedzające myślenie o wspomaganiu organizmu. Zawsze byłem, jestem i będę za czystym sportem, ale nie można tak łatwo dawać się ogrywać. Weźmy przykład słynne już meldonium. Było dozwolone przez wiele lat i zawodnicy z niego korzystali. Gdzie byli nasi specjaliści? Powinni przyjść do trenera i powiedzieć: "To jest dozwolony środek. Jak twój zawodnik go weźmie, to będzie się ścigał o klasę lepiej". Pewnie w ten sposób straciliśmy wiele medali. Brakuje mi w polskim sporcie ciała, które zajmowałoby się takimi wyszukanymi, ale dozwolonymi metodami. To nie może być rola trenera, bo on ma mnóstwo innych obowiązków, a poza tym zwyczajnie brakuje mu stosownego wykształcenia. Rozmawiał: Wojciech Kruk-Pielesiak