Równo rok temu Patryk Wronka razem z kolegami z Podhala Nowy Targ przeżywał gorycz porażki w finale Centralnej Ligi Juniorów z chłopakami z Sanoka. Teraz strzelił zwycięskiego gola dla "Szarotek" w pierwszym meczu z Sanokiem o brąz mistrzostw Polski seniorów, a dwa dni później cieszył się z medalu. Dla mistrzów Polski juniorów nie przewidziano w tym sezonie większych ról w PHL. Dostali je obcokrajowcy. Mieli być gwiazdami ligi, a przegrali wszystko - Puchar Kontynentalny, Puchar Polski, półfinał play-offów, a na koniec zabrakło im motywacji, aby schylić się po brązowy medal. W końcu, co ich obchodzi, że byłby to pierwszy brąz w ponad 50-letniej historii hokeja w Sanoku? Podhale miało już czternaście brązowych medali, a mimo tego o piętnasty walczyło jak lew. Chłopaki z Nowego Targu walczyli dla siebie, swoich rodzin, znajomych, a obcokrajowcy w barwach Ciarko PBS Bank myśleli już tylko, żeby wrócić do domu. To nic nowego. Pamiętam dramat spadku i strach o to, czy hokej w Sanoku przetrwa pod jakąkolwiek postacią. Przetrwał, ale nie dzięki gwiazdom sprowadzanym z Czech, Słowacji czy NHL, tylko chłopakom z Sanoka. W klubie wyciągano jednak inne wnioski. Długimi latami lekką ręką pozbywano się z niego wielu chłopaków, nie potrafiono znaleźć sposobu na to, by w oparciu o byłych zawodników stworzyć środowisko, które stabilizowałoby, a w trudnych momentach wzmacniało, sanocki hokej. Liczyły się tylko sukcesy i transfery. Tymczasem, gdy chcę przypomnieć sobie najwspanialsze momenty w ostatnim trzydziestoleciu klubu, to pamiętając o mistrzostwach i Pucharach Polski, widzę przede wszystkim gole Arkadiusza Burnata, którymi odwrócił losy walki o ekstraklasę (STS wygrał decydujący mecz 9-0, choć dzień wcześniej przegrał 1-3). Widzę, jak pokolenie Czesława Radwańskiego zostawiając serce na lodzie, sensacyjnie wygrywało z wielkim Podhalem czy Unią. Przypominam sobie, gdy chłopaki - jak Robert Brejta - z dnia na dzień wrócili do gry, by pomóc zdziesiątkowanej drużynie po wypadku w Gniewoszówce, w którym zginął m.in. nieodżałowany Piotr Milan. Pamiętam, jak przed arcyważnym meczem Marcin Ćwikła, już na lodzie, dowiedział się, że właśnie został ojcem! W tym samym spotkaniu rozcięto mu twarz i zabrano do szpitala, a on natychmiast wrócił, by pomóc drużynie wygrać! Pamiętam okrzyk "jest!" po pierwszym golu Tomka Rysza i dumę kibiców z powołań sanoczan do reprezentacji Polski. Pamiętam walkę Michała Radwańskiego z podstępną chorobą. Nie zapominam, że w kolejnych bataliach o utrzymanie to nie słowacki zaciąg decydował o zwycięstwach, tylko gra braci Radwańskich, Macieja Mermera czy Bogusia Rąpały. Właśnie takich chłopaków potrzebuje sanocki hokej, a nie Zenona Konopki czy Wojtka Wolskiego, przy całym dla nich szacunku. Obcokrajowcy są potrzebni, ale nie na zasadzie transferów marketingowych i nie jako podstawa składu. Sanok może regularnie odnosić sukcesy i współtworzyć siłę polskiego hokeja, ale tylko jeśli będzie pamiętał o swojej tożsamości i będzie z niej dumny. W tym sezonie o niej zapomniał i potwierdziło się, że nie każda droga na skróty prowadzi do celu, a na dodatek można zabłądzić i wtedy sam powrót do punktu wyjścia jest nie lada sztuką. Nie inaczej jest w polskim hokeju. Przed Sanokiem 15 klubów zdobywało mistrzostwo Polski i do żadnego z tego powodu nie zgłosił się wielki zagraniczny inwestor. Dlatego czy to się komuś podoba, czy nie, żadne medale czy puchary nie są cenniejsze od tożsamości klubu. Czym jest sukces w jednym sezonie wobec klubowego kodu DNA, który tworzą całe pokolenia zawodników, działaczy i kibiców? Klub z Sanoka może odnosić sukcesy, jeśli będzie pamiętał, że jego największym kapitałem byli, są i będą sanoczanie! Dlatego niech ten przegrany sezon będzie lekcją na przyszłość i zapowiedzią nowej polityki: inwestowania i stawiania na swoich, nawet kosztem gorszych wyników w kilku najbliższych latach. Przykład Podhala pokazuje, że przy takiej strategii posucha wcale nie musi trwać długimi latami, a swoi wcale nie muszą być gorsi od obcych. Sanok może być dziś dla wielu klubów przykładem pracy z dziećmi i młodzieżą. Praca z żakami, młodzikami czy juniorami ma jednak sens tylko wtedy, gdy w wieku 17-18 lat będą wprowadzani do pierwszej drużyny. Mądrze (po jednym, dwóch, może trzech na sezon), ale konsekwentnie (nie na kilka, a na kilkanaście minut w meczu), mimo popełnianych przez nich błędów. Choć czas był wojenny, to wybitny strateg Winston Churchill bardziej niż broń, cenił ludzi. Nie z sympatii, tylko z wyrachowania. Mawiał, że karabin można zrobić w ciągu godziny, a na 20-letniego mężczyznę trzeba czekać przynajmniej 21 lat. Właśnie tego życzę Sanockiej Republice Hokejowej - wiary, że najważniejszy jest człowiek, a nie pieniądze na transfery i gwiazdorskie kontrakty. Z takim nastawieniem i przy odrobinie cierpliwości, sukcesy muszą nadejść. I nie będą to sukcesy jednego sezonu. Mirosław Ząbkiewicz