Era Bogdana Wenty kojarzy się polskim kibicom z pasmem sukcesów, które rozpoczęły się srebrnym medalem w 2007 roku, a zakończyły właściwie już po rozstaniu tego charyzmatycznego trenera z reprezentacją trzecim miejscem podczas pamiętnych, z wielu względów, mistrzostw świata w Katarze, kiedy to "Biało-Czerwonych" prowadził już Michael Biegler. Poprzedził ją jednak okres, w którym nasza drużyna wpadła w bardzo głęboki dołek, z którego wychodzenie trwało latami. Szalone lata 90. Okres transformacji systemowej dla wielu Polaków był czasem wielkich, życiowych zmian. Dla kibiców piłki ręcznej były to jednak zupełnie zmarnowane lata. Choć część z nich pamiętało jeszcze sukces ekipy prowadzonej przez Zygfryda Kuchtę i brązowy medal wywalczony przez "Biało-Czerwonych" na mistrzostwach świata w RFN w 1982 roku. I choć cały czas w naszym kraju rodziło się sporo utalentowanych zawodników, w tym Bogdan Wenta, który przecież reprezentował barwy wielkiej handballowej potęgi FC Barcelona, to jednak polska kadra na długie lata "wypisała" się z uczestnictwa w jakiejkolwiek światowej imprezie. Po tym, jak zajęliśmy 11. miejsce na mistrzostwach świata w Czechosłowacji (1990 rok), na kolejny duży turniej musieliśmy czekać aż dwanaście lat, bo udało nam się zagrać na mistrzostwach Europy w Szwecji, gdzie zajęliśmy jednak dość odległe, piętnaste miejsce. Jedynym Polakiem, który mógł się wtedy cieszyć z reprezentacyjnych sukcesów był wspomniany już Wenta, który przyjął niemieckie obywatelstwo i z kadrą naszych zachodnich sąsiadów zdobył brązowy medal mistrzostw Europy i wystąpił na igrzyskach olimpijskich w Sydney, gdzie jednak wraz z Niemcami zajął piątą pozycję. Era Wenty Choć nie wszystkim podobało się, że zmienił reprezentację i grał dla Niemiec, to jednak kiedy 28 października 2004 roku obejmował "Biało-Czerwonych", część kibiców liczyło, że wprowadzi zachodnie standardy i podniesie z kolan naszą drużynę narodową. Choć przesadą byłoby stwierdzenie, że ta wiara jest szczególnie duża. Polacy nie zakwalifikowali się do mistrzostw świata w Tunezji w 2005 roku, ale już dwanaście miesięcy później na mistrzostwach Europy w Szwajcarii nie tylko udało nam się awansować do turnieju głównego, ale i przejść pierwszą fazę imprezy, po pokonaniu Ukrainy i gospodarzy turnieju. Później co prawda przydarzyły nam się trzy dotkliwe porażki z Hiszpanią, Niemcami i Francją, ale nikt też nie oczekiwał, że nagle zaczniemy ogrywać europejskich gigantów. Szczególnie, że widać było postęp, a niemiecki styl gry, któremu hołdował Wenta, zaczął przynosić efekty. A najlepsze miało dopiero nadejść. Początek medalowej ery Polacy nie musieli uczestniczyć w pierwszej fazie eliminacji do mistrzostw świata w 2007 roku, trafiliśmy od razu do drugiej, decydującej rundy, w której naszymi rywalami byli Grecy. I choć na wyjeździe nasza drużyna przegrała 22:27, to 16 czerwca we Wrocławiu wygraliśmy 29:20, odrabiając straty z nawiązką, czym zapewniliśmy sobie awans na rozgrywany w Niemczech turniej. Nie jechaliśmy tam jako faworyci, ale już pierwsza faza pokazała, że drużyna Wenty zrobiła kolosalny postęp. Złożona w dużej mierze z graczy Bundesligi drużyna, z Grzegorzem Tkaczykiem, Karolem Bieleckim, Sławomirem Szmalem czy braćmi Lijewskimi, w dwóch pierwszych spotkaniach pokonała rywali z Ameryki Południowej Argentynę i Brazylię, zapewniając sobie awans do kolejnej rundy. Co więcej, w meczu o pierwsze miejsce w grupie, Polacy pokonali w Halle gospodarzy 27:25! Dzięki temu do fazy zasadniczej awansowaliśmy z czterema punktami, ale w Dortmundzie już w pierwszym meczu czekał nas zimny prysznic. Porażka 22:31 z Francją, choć do przerwy prowadziliśmy 12:11, sprawiła, że na moment wróciły stare demony, który najwyraźniej nie odeszły wtedy jeszcze zbyt daleko. Później jednak po niezwykle zacięty boju pokonaliśmy Islandię, a następnie rozbiliśmy Tunezję i Słowenię i do ćwierćfinału awansowaliśmy z pierwszej pozycji, dzięki czemu w walce o czołową czwórkę mierzyliśmy się z Rosją, która na niemieckim czempionacie nie radziła sobie szczególnie dobrze. Thrillery to nasza specjalność Ćwierćfinał, wygrany przez nasz zespół 28:27, był jednak prawdziwym horrorem, który mógł i właściwie powinien zakończyć się naszą porażką. Wielki mecz rozegrał jednak Sławomir Szmal, który obronił cztery rzuty karne, w tym jeden przy stanie 27:27! W półfinale z Danią toczyliśmy jeden z najbardziej zażartych bojów w historii naszej drużyny. Typ razem słabiej spisywał się Szmal, którego zastąpił rezerwowy Adam Weiner i... został jednym z bohaterów całego spotkania! Po regulaminowym czasie gry było 26:26, rozstrzygnięcia nie przyniosła również pierwsza dogrywka i trzeba było zarządzić drugą. Dopiero tam udało się przełamać rywali i wygrać 36:33, zapewniając sobie awans do wielkiego finału mistrzostw świata! Osiem bramek zdobył Karol Bielecki, drugi z wielkich bohaterów naszej reprezentacji. W walce o złoto po raz drugi spotkaliśmy się z Niemcami, tym razem w Kolonii. Na trybunach zasiadło 19 tysięcy fanów, którzy obejrzeli jak gospodarze zdobywają tytuł mistrzów świata. Drużyna Wenty straciła rytm, zawodnicy narzekali, że mieli za długą przerwę i to wybiło ich z uderzenia. Już do przerwy przegrywaliśmy 13:17, a po zmianie stron Niemcy jeszcze powiększyli przewagę i wygrali ten mecz 29:24. Osiem bramek rzucił nam Torsten Jansen i po 60 minutach wraz z kolegami mógł wraz z kolegami fetować złote medale. W naszej drużynie zapanowała smuta. Choć na medal czekaliśmy 25 lat, wszyscy potraktowali to nie jako wielki sukces, ale raczej straconą szansę. Najlepiej obrazują to słowa Marcina Lijewskiego, cytowanego przez TVP Sport. - Nie zdobywa się srebrnego medalu, ale przegrywa złoty. Liczy się tylko ten, kto został mistrzem świata. Czy pamiętasz, kto przegrał w finale cztery albo osiem lat temu? Powrót Tupolewem Dopiero podczas ceremonii dekoracji do Polaków dotarło, co osiągnęli. Byli wicemistrzami świata, a startowali z pozycji autsajderów, dla których wyjście z grupy było sukcesem, a ćwierćfinał niespodzianką. Na podium medale wręczali na zmianę prezydenci Niemiec i Polski. Kiedy przyszła kolej na Karola Bieleckiego, wypadała kolej niemieckiego polityka, ale popularny "Kola"... odmówił. Poprosił, żeby medal wręczył mu Lech Kaczyński i tak też się stało. Śp. prezydent naszego kraju, który zresztą w przeszłości sam grał w piłkę ręczną, uratował również reprezentację przed długą jazdą autokarem. Nikt bowiem nie pomyślał, by wykupić bilety lotnicze po finale, bo przecież miało nas tam nie być! I, jak opisuje w swojej autobiografii Grzegorz Tkaczyk, kiedy wszyscy już szykowali się do długiej i niewygodnej podróży, otrzymali informację, że prezydent przyśle po nich swojego Tupolewa. Nasz były reprezentant wspomina zresztą, że podczas lotu on i żona Marcina Lijewskiego poprosili załogę o możliwość wejścia do kabiny pilotów i zobaczenia z bliska, jak wygląda pilotowanie samolotu. "Zobaczyliśmy wszystko z nieco innej perspektywy. Moment lądowania dostarczył nam wrażeń do końca życia" - wspominał Tkaczyk w biografii "Niedokończona gra".