Maciej Słomiński, INTERIA: Karol Bielecki, Patryk Kuchczyński, Tomasz Tłuczyński, Marcin Lijewski oraz Mariusz Jurkiewicz zostaną przed środowym meczem Polska - Francja uroczyście pożegnani. Zapowiada się spora uroczystość, na którą wyprzedano już wszystkie bilety w ERGO ARENIE. Około 10 tysięcy widzów przyjdzie wam podziękować za lata emocji. Mariusz Jurkiewicz, trener Torus Wybrzeża Gdańsk, były reprezentant Polski w piłce ręcznej: - To nas bardzo cieszy, chociaż to nie my występujemy w głównej roli, a obecni reprezentanci Polski, którzy zagrają z najwybitniejszą drużyną narodową w XXI wieku. Cieszymy się, że Gdańsk znów żyje piłką ręczną. Myślę, że w dobrej sprzedaży biletów sporą rolę odegrała szczególna data meczu. W związku z Dniem Kobiet, płeć piękna wchodzi na zawody za złotówkę. Wszystko to sprawia, że będzie to wielkie święto piłki ręcznej. Jestem zdania, że jeżeli chcemy promować piłkę ręczną, bilety na piłkę ręczną były jak najbardziej dostępne. Trudno, żeby ludzie naginali domowy budżet, aby zobaczyć sportowców. Czy pana czas w reprezentacji Polski to najlepsze co pana spotkało w karierze sportowca? Czy może osiągnięcia klubowe stawia pan wyżej? - Gry w klubie nawet na najwyższym poziomie nie ma nawet co porównywać do reprezentacji. To zupełnie inny poziom emocji, inny rodzaj dreszczy, które czuje się podczas gry z orłem na piersi. Atmosfera reprezentacji Polski była zupełnie unikalna, gdy ja w niej byłem. Każdy z nas grał za granicą, po 2-3 miesiącach przyjeżdżaliśmy, by być razem, potem grało się na pełnej hali i słuchało Mazurka Dąbrowskiego. Za najlepszych czasów kadry ludzie zmieniali swój plan dnia, żeby nas obejrzeć. Identyfikacja kibica z kadra narodową i z klubem to są dwa inne poziomy. W klubach to też działa, ale na mniejszą skalę. Gdy grasz w Kielcach czy Płocku jest ogromna społeczność, która się utożsamia z drużyną, ale grając dla Polski masz za sobą ludzi z Suwałk, Wrocławia, Rzeszowa, Szczecina, Chicago i Londynu. Który z sukcesów reprezentacyjnych zajmuje szczególne miejsce w pana sercu? To pewnie medale mistrzostw świata i Europy. - Ogromnie cenię zdobyte medale, ale najlepiej wspominam igrzyska olimpijskie w Rio de Janeiro w 2016 r. Przegraliśmy z Niemcami mecz o brązowy medal i zajęliśmy czwarte miejsce. Jadąc do Brazylii miałem już doświadczenie z imprez mistrzowskich, świetnie zorganizowanych, jednak ściśle szytych pod piłkę ręczną. Na igrzyska zjeżdża cały sportowy świat. Jesz posiłek, a obok siada Michael Phelps. Szok! Przed wyjazdem do Rio rozmawiałem w Kielcach z Julenem Aguinagalde, Hiszpania nie zakwalifikowała się na turniej olimpijski. Julen mówił, że oddałby złoty medal mistrzostw świata z 2013 r., żeby pojechać na igrzyska. Początkowo myślałem, że zamieniłby złoto mistrzostw na złoto olimpijskie. On pokiwał palcem: źle mnie zrozumiałeś, oddałbym złoto za sam udział w igrzyskach. Gdy pojechałem do Rio zrozumiałem co miał na myśli. Igrzyska olimpijskie to coś trudnego do opisania. Pana licznik reprezentacyjny zatrzymał się na 163 meczach. W kadrze był pan często "zadaniowcem". Czy było wyzwaniem, by w reprezentacji pełnić inne zadanie niż w klubie? - Nie, wprost przeciwnie. To że byłem wszechstronnym zawodnikiem sprawiło, że mam aż tyle meczów dla reprezentacji. Często dopasowywano moją osobę do braków kadrowych, grałem na środku rozegrania, prawym rozegraniu, gdy jeden z braci Lijewskich był kontuzjowany, występowałem na lewej połówce. Na jednym z turniejów za kadencji Michaela Biglera byłem szefem obrony, gdy Piotrek Grabarczyk był kontuzjowany. Grałem wiele ról i nie miałem z tym żadnego problemu. Cieszyłem się, że jestem przydatny w drużynie, że trener gasząc jakiś pożar personalny stawiał na mnie. Wiedziałem, że nie jestem bombardierem, ograniczały mnie możliwości, byli lepsi w tym zakresie w reprezentacji. Choć był też czas w klubie, gdy odpowiadałem za strzelanie bramek. Co mieliście wy, czego nie ma dzisiejsza reprezentacja? - Żeby wyczerpać temat musielibyśmy siedzieć kilka dni, połowa nie do publikacji, a druga połowa wypadłaby w autoryzacji (śmiech). To nie było tak, że nasza reprezentacja powstała na pstryknięcie palców. W 2007 r. zdobyliśmy wicemistrzostwo świata w Niemczech, ale rok wcześnie był bardzo nieudany turniej w Szwajcarii. Sukces rodził się w bólach. Mieliśmy więcej niż dziś zawodników grających na wysokim poziomie, kilkunastu piłkarzy występowało w Bundeslidze. Nie można było zrobić grudniowego zgrupowania kadry, bo liga niemiecka grała w święta, nowy rok itd. Dziś nasza liga stoi na wyższym poziomie organizacyjnym niż kiedyś, przez co nie bardzo opłaca się wyjeżdżać. Gdy Polacy wyróżniają się w naszej lidze są zgarniani przez potężne kluby z Kielc i Płocka. Jak już tam trafią nie mają takiej pozycji, żeby decydować o losach drużyn na największych turniejach, w Lidze Mistrzów. Jest Arek Moryto, który jest wybitną postacią, ale on gra na skrzydle. Na rozegraniu i na kole są obcokrajowcy, którzy ciągną drużyny. Efektem tego jest to, że zawodnicy w kadrze nie mają wielkiego ogrania na najwyższym poziomie, a tu trzeba mierzyć się rywalami, którzy mają kilkadziesiąt meczów w sezonie pod ogromnym ciśnieniem. Może zatem paradoksalnie, potęga Kielc i Płocka nie jest do końca na rękę reprezentacji Polski? - Jest przeciwnie, im silniejsza liga tym mocniejsza reprezentacja. I vice versa - w Kielcach i Płocku zawsze powtarzają, że ich potęga zaczęła się od boomu na reprezentację, który powstał za moich czasów zawodniczych. Im lepsze wyniki kadry, tym lepiej dla każdego klubu w Polsce. Nasza liga potrafi wykreować zawodników, którzy potem sprawdzają się w reprezentacji. Przykładem jest Szymon Sićko. Przed rozpoczęciem mistrzostw świata w piłce ręcznej rozmawiałem z Damianem Wleklakiem i wspólnie marzyliśmy, żeby po Katowicach i Krakowie reprezentacja Polski przyjechała do Gdańska. To by oznaczało ćwierćfinał mundialu i awans do eliminacji olimpijskich. Ostatecznie było dosyć od tego daleko, zajęliśmy 15. miejsce w stawce 32 zespołów. Czy to jest odzwierciedlenie obecnego stanu polskiego szczypiorniaka? - Tak, na takim miejscu jesteśmy dziś w światowej piłce ręcznej. Z racji tego, że mistrzostwa były rozgrywane w Polsce, żyliśmy marzeniami, że może uda się zrobić więcej niż pozwala potencjał. Liczyliśmy na jakiś wybitny mecz, na to że poniesie nas publika. Niestety rzeczywistość nas zweryfikowała. Zagraliśmy na naszym poziomie. W środę o godz. 18 czeka nas mecz z Francją, która tak jak Polska ma cztery punkty w eliminacjach mistrzostw Europy. Poza tym w grupie są jeszcze Włochy i Łotwa z zerowym kontem, a do turnieju finałowego kwalifikują się na pewno po dwie drużyny z każdej grupy. Wiele wskazuje na to, że awans przypadnie nam i Francji. Jaki to będzie mecz dla naszej drużyny, która jest po mistrzostwach świata przebudowywana i gra z tymczasowym selekcjonerem Bartoszem Jureckim. - Nie będziemy z Francją faworytem. Mecz bez wielkiego ciśnienia, tak bym to nazwał. Doświadczenie na przyszłość, zagrać z tak utytułowanym rywalem we własnej hali, do tego wypełnionej po brzegi - święto piłki ręcznej. Dla naszych kadrowiczów przepiękny tydzień, bo nie zapominajmy, że w sobotę jest rewanż we Francji, w Aix-en-Provence, gdzie też zagrają w wypełnionej hali. Główną robotę musimy zrobić na wiosnę, gdy zagramy z Włochami i Łotwą. Nie wyobrażam sobie, żebyśmy mieli w tym dwumeczu stracić punkty i miałoby nas zabraknąć w mistrzostwach. Jesteśmy zdecydowanie lepsi od tych drużyn, musimy na boisku udowodnić wyższość, żeby nie tracić nerwów. Bartosz Jurecki jest selekcjonerem tymczasowym. Kiedy związek znajdzie trenera na stałe? - Bartek jest trenerem na dwumecz z Francją. Związek "kupił" sobie trochę czasu na znalezienie właściwego kandydata. To nie jest tajemnica, że ugranie punktów w dwumeczu z Francją będzie bardzo trudne, by nie powiedzieć niemożliwe. Może grając u siebie trafimy ich gorszy dzień, a nam się trafi "dzień konia"? Czy dobry wynik z Francją zwiększy szanse Jureckiego na permanentną posadę? - Niewykluczone, chociaż nie wiem w jakim kierunku idzie myślenie w związku. Wiem tyle, ile doniosą media. W środowisku mówi się o tym, że głównym kandydatem jest Marcin Lijewski, który we wrześniu rozstał się z Górnikiem Zabrze. Przy okazji meczu z Francją zapytamy popularnego "Lijka" jak się sprawy mają. - Mam z nim częsty kontakt, ale nie dopytuję o to, to byłoby niezręczne. Jeśli pójdzie oficjalny komunikat, będziemy mieli konkret. Ma pan za sobą bogatą karierę klubową. Przez dekadę grał pan w lidze hiszpańskiej, po której potędze zostało tylko wspomnienie. Co tam się stało? - Gdy przychodziłem do ligi hiszpańskiej w 2003 r. grały w niej Barcelona, Ciudad Real, Portland San Antonio, Ademar, drużyny które walczyły o zwycięstwo w Lidze Mistrzów. Grały w niej gwiazdy, liga hiszpańska biła się z Bundesligą o miano najsilniejszych rozgrywek. Przyszedł kryzys w 2008 r. wielu sponsorów odeszło, liga podupadła i nigdy nie zbliżyła się do wcześniejszego poziomu. Dziś najlepsi Hiszpanie grają w topowych drużynach we Francji, Niemczech czy na Węgrzech. FC Barcelona jest rokrocznie mistrzem od 2011 r. Pan grał w Atletico Madryt, klubie znanym z piłkarskiej Ligi Mistrzów. - W latach 90. XX wieku szczypiorniści Atletico byli w jednym klubie z piłkarzami ręcznymi, potem to się zmieniło. Ja grałem w Ciudad Real, który upadł i przekształcił się w trochę sztuczny sposób w Atletico Madryt. Mieliśmy prawo do herbu i nazwy, ale prawo spółkowe nie pozwalało nam być jedną instytucją. Życie jak w Madrycie - to musiało być coś. - Nieszczególnie to wspominam, nie przepadam za wielkimi metropoliami. Lepiej czułem się w Ciudad Real, a szczególnie gdy grałem w Kraju Basków w klubie Arrate, w miejscowości Eibar. Niewielka miejscowość, wszyscy zżyci z klubem. Nasza hala była tuż obok stadionu piłkarskiego, miałem tam dosłownie trzy minuty piechotą. Setki razy przechodziłem koło tego kameralnego stadionu, nigdy bym nie pomyślał, że Eibar będzie przez siedem lat (2014-21) grało w najwyższej klasie rozgrywek La Liga. Gdy tam byłem grali na trzecim czy czwartym poziomie ligowym. Mały obiekt na 11 tysięcy wśród bloków, kamera musiała być na odpowiedniej wysokości, żeby nie pokazywać niezbyt pięknego otoczenia (śmiech). Starałem się oglądać mecze Eibar, gdy grali w La Liga, wróciły wspomnienia. Chcę zapytać o Torus Wybrzeże Gdańsk - to projekt rosnący, którzy dobrze pasuje do Gdańska i kojarzy się z łacińską sentencją, która jest w jego herbie - "Nec nemere nec timide", czyli "Odważnie, ale z rozwagą". Wybrzeże ma piękne tradycje, wiele tytułów mistrza Polski, dziś mozolnie odbudowujcie dawną pozycję. - Dokładnie tak do tego podchodzimy. Od ponad roku razem pracujemy z Kubą Bonisławskim. Jesteśmy pewni tego co robimy, kierunku w którym idziemy. Wiedzieliśmy, że może przyjść moment kryzysowy. W październiku przegraliśmy kilka meczów, ale wtedy nie przewracaliśmy wszystkiego do góry nogami. Robimy swoje krok po kroku, nie zmieniamy metod treningowych. Z każdym kolejnym meczem hala jest coraz bardziej wypełniona i jesteśmy pozytywnie odbierani, ale nie zmienia to naszej drogi i koncentracji. Wiemy co robić, by walczyć o zwycięstwo w każdym kolejnym spotkaniu. Czas na analizy i podsumowania przyjdzie po ostatnim meczu sezonu. Hala AWF się wyprzedaje, a co jeśli stanie się za mała? Czy życzyć wam, żebyście potrzebowali większej ERGO ARENY? To by oznaczało, że Wybrzeże wróci do chlubnych tradycji i będzie się biło z najlepszymi w Europie. - Nam tu jest bardzo dobrze. Halę AWF traktujemy jak własny dom, ten obiekt kojarzy się z Wybrzeżem. Jesteśmy tu i teraz. W tym sezonie dwa razy wyprzedaliśmy halę, na mecz z Kielcami ludzie przyszli zobaczyć wybitną drużynę gości, ale też to jak my sobie poradzimy na jej tle. Mamy drużynę, którą chcieliśmy zbudować. A uważam, że nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa i ma rezerwy. Cieszymy się, że Krystian Plech ma pełna ręce roboty, aby zmieścić wszystkich chętnych i dostawić nowe trybuny. Przysparzamy mu przyjemnych problemów (śmiech). Wracając jeszcze do Hiszpanii, o której mówiliśmy - będąc w Atletico graliśmy mecze w 12-tysięcznej hali, która służyła też do corridy. Jak był mecz z Barceloną i komplet, jeszcze przez dwa dni huczało mi w uszach. Ale już na normalnym spotkaniu ligowym było 3-4 tysiące widzów i wyglądało to słabo, tak jakby nikt nie przyszedł. Tak samo z hala AWF Gdańsk, ten 2-tysięczny obiekt w pełni nam wystarcza, gdy przeniesiemy się na ERGO i przyjdzie tysiąc widzów więcej, to na tym olbrzymie nie będzie tego widać. Na koniec chciałem zapytać o pana. W ERGO ARENIE, którą często wspominamy pierwsze kroki trenerskie stawiał Michał Winiarski. Jesteście w podobnym wieku, w podobnym czasie gościliście na ekranach telewizorów, dając emocje rodakom. - Znamy się z "Winiarem", mój brat grał z nim w siatkówkę w Częstochowie. O Winiarskim mówi się, że w przyszłości będzie selekcjonerem reprezentacji Polski. A jak jest z panem? - Moja przygoda trenerska w porównaniu z Winiarskim jest stosunkowo krótka, Michał doświadczeniem bije mnie na głowę. Był w Treflu, teraz jest w Zawierciu, prowadzi reprezentację Niemiec jako selekcjoner. To nie jest fałszywa kokieteria, ale nie wybiegam myślami w przyszłość za daleko. Z Kubą Bonisławskim jesteśmy na początku budowy Torus Wybrzeża Gdańsk. Nie myślę o niczym innym. Jeśli kiedyś w przyszłości ktoś będzie chciał, żebym został np. drugim trenerem reprezentacji wtedy o tym intensywnie pomyślę. Na dziś jestem tylko i wyłącznie w Wybrzeżu i tylko o nim myślę. Rozmawiał Maciej Słomiński, INTERIA