W środę zorganizuje pan na warszawskim Torwarze próbę ustanowienia rekordu Guinessa w liczbie dzieci uczestniczących w lekcji WF-u. Ma w niej wziąć udział ok. 5000 osób. Pomagać będą utytułowani sportowcy, jak np. kulomiot Tomasz Majewski, specjalizująca się w kolarstwie górskim Maja Włoszczowska, dyskobol Piotr Małachowski czy siatkarze Paweł Zagumny i Andrzej Wrona. Trudno było o pozyskanie tak znanych gości? Artur Siódmiak: - Myślę, że to kwestia moich prywatnych znajomości z wieloma osobami bardziej zasłużonymi dla polskiego sportu niż ja. Każda z nich chętnie bierze udział w takich imprezach. Cieszymy się - moja fundacja i ja osobiście - że nie musieliśmy długo namawiać ich na pomoc w tym przedsięwzięciu. Niektórzy współpracują z nami już od dłuższego czasu. Ja też udzielam się chociażby w campach siatkarskich. Wspieramy się nawzajem w akcjach prospołecznych. Jakiś czas temu brał pan udział w debacie na temat losów sportowców po zakończeniu kariery. Czy na pomysł propagowania aktywności poprzez imprezy w rodzaju campów i szkolenie dzieci wpadł pan znacznie wcześniej zanim pożegnał się ze sportem profesjonalnym? - Nie, u mnie to się rodziło powoli. Każdy ma sposób na siebie. Ktoś zostaje trenerem, ktoś innych nauczycielem WF-u, a ktoś jeszcze ma całkiem inny biznes. Ja akurat dobrze czuję się w mediach, w organizacji imprez sportowych. Obserwowałem, jak to się robi w innych krajach, np. w Niemczech, i przełożyłem to na polski grunt. Dobrałem sobie też odpowiednich ludzi, którzy pomagają mi w realizacji tych przedsięwzięć. Nie lubię stagnacji, a to daje mi dużo satysfakcji. - Chciałbym za 10 lat pójść na mecz reprezentacji Polski w piłce ręcznej i zobaczyć mojego wychowanka lub wychowankę. To jest clou sprawy. Gros dzieci biorących udział w tych akcjach czy regularnie trenujących w naszych akademiach nie będzie mistrzami świata, trzeba to sobie jasno powiedzieć. Ale jeśli będą się garnęli do sportu, wyciągną rodzinę na spacer czy rower, to już jesteśmy wygrani. Chcę coś zostawić po sobie oprócz tej słynnej bramki w meczu z Norwegia, bo każdy mnie z tym kojarzy. Chciałbym, żeby za kilka lat ktoś powiedział "O, ten Siódmiak fajnie to robi. Dzieci zaczęły trenować. Naprawdę wykonał kawał dobrej roboty". Przeszkadza panu trochę to, że w reprezentacji rozegrał wiele znakomitych meczów, zdobył 102 bramki, ale wszyscy pamiętają tylko tę wspomnianą z mistrzostw świata w 2009 roku? - Nie. Jak spotykam się z dziećmi w szkołach czy robimy jakieś imprezy, to zawsze słyszę "Pokaż rzut 'króla Artura'", wspominane jest słynne 15 sekund, Bogdan Wenta i cała ta historia. Jest to miłe. Sport jest nieprzewidywalny, a tamta sytuacja, tamta bramka i późniejszy półfinał oraz medal to nagroda za lata ciężkiej pracy na treningach, której nie każdy może doświadczyć. Bardzo się cieszę, że los dał mi taką możliwość i w jakiś sposób chcę się odpłacić tym, co przeżyłem, próbując namówić dzieci do sportu. Popularyzuje pan przede wszystkim swoją ukochaną piłkę ręczną, ale jakiś czas temu w jednym z wywiadów szczerze pan przyznał, że jest to brutalny sport, gdzie dąży się po trupach do celu, a kości trzeszczą. Nie obawia się pan, że rodzice z tego względu mogą wybrać dla dzieci inną dyscyplinę? - Trzeba rozróżnić piłkę ręczną na poziomie profesjonalnym od tej, do której my namawiamy. My zachęcamy do bawienia się tą dyscypliną. W wieku 5, 10 czy 12 lat głównie chodzi o ruch i naukę podstaw. Potem gra staję się bardziej kontaktowa. A odnośnie moich słów, to zdarza się, że nie do końca gra jest fair. Cel przyświeca wszystkim ten sam - chcą być najlepsi na danej imprezie i czasami używa się chwytów niedozwolonych przez przepisy. Miałem wiele takich sytuacji, ale wszyscy mamy do siebie wzajemny szacunek. Na boisku mogliśmy się ścierać, ale po meczu wyjaśnialiśmy wszystko. Innym bardzo kontaktowym sportem jest rugby. Da się porównać, który jest brutalniejszy? Lubię rugby. Widziałbym się w młynie, tam gdzie ci najtwardsi i najwięksi są. Z perspektywy czasu myślę, że gdybym nie trenował piłki ręcznej, to związałbym swoje losy z rugby. Czy to dwa sporty dla największych twardzieli? Tak, choć przykład Tomka Majewskiego czy Piotrka Małachowskiego pokazuje, że w sporcie bezkontaktowym też są twardzi, fajni ludzie, którzy walczą sami ze sobą i osiągają wiele. Podobnie można ocenić żużlowców. Wspominał pan też kiedyś, że w ostatnich dwóch latach kariery szczypiornisty każdy dzień rozpoczynał od zażywania tabletki przeciwbólowej... - Jak piłkarza ręcznego coś nie boli, to znaczy, że opierdzielał się podczas meczu. Po prostu. Jeśli ma się kontrakt zawodowy albo gra się w MŚ, to stosuje się wszystkie - dozwolone oczywiście - środki przeciwbólowe i blokady, by ten cel osiągnąć. Ostatnie dwa lata naprawdę były ciężkie, trudniej przychodziła regeneracja. Pęknięć, złamań, naderwań miałem bardzo dużo, a chcąc grać w ważnych meczach trzeba było się poświecić i niestety teraz to wychodzi. Ruszam się regularnie, ale czuję moje ciało, które dostało naprawdę mocno w kość przez lata kariery. Czyli nie da się powiedzieć, że wreszcie żyje pan bez bólu? - Po roku od zakończenia kariery przestało mnie wszystko boleć. To był taki okres, że wstawałem rano i mówiłem "Wow, jestem świeżynka". Dopiero potem zacząłem trenować i poprzez zajęcia crossfitowo-ogólnorozwojowe próbuję jakoś formę trzymać, ale cały czas odzywa się i kolano, i kręgosłup, i różne części ciała, które były bardzo obciążone w trakcie kariery. To jest coś, co zostanie mi do końca życia, ale taka jest m.in. cena osiągnięcia sukcesu. Na początku grudnia polskie piłkarki ręczne wystąpią w mistrzostwach Europy. W styczniu z kolei "Biało-czerwoni" będą rywalizować w mundialu. Jak pan widzi szanse obu drużyn? - Panie ostatnio dwukrotnie były czwarte w MŚ. Myślę, że to był maksymalny wynik, jaki mogła osiągnąć ta drużyna. ME są bardzo wymagające, bo na naszym kontynencie piłka ręczna jest bardzo popularna i stoi na wysokim poziomie. 11. miejsce sprzed dwóch lat warto poprawić. Bardzo bym się cieszył, gdyby dziewczyny awansowały do najlepszej ósemki. - Co do chłopaków, to mamy ciężką grupę. W naszej kadrze następuje zmiana pokoleniowa. W kuluarach mówi się o tym, że ci najwięksi - chociażby Sławek Szmal, Krzysiu Lijewski czy Karol Bielecki - noszą się z zamiarem zakończenia kariery. Oby nie. Oby zagrali jeszcze w tej imprezie. Zobaczymy. Każda zmiana generacji pociąga za sobą obniżenie pewnego poziomu sportowego, bo ciężko znaleźć szybko drugiego Szmala czy Bieleckiego. Musimy być na to przygotowani, że przez kilka lat, w których ta zmiana będzie się dokonywać, medali może nie być. Cieszmy się, jeśli będziemy plasować się choćby w "ósemce" MŚ, bo to naprawdę bardzo dobry wynik i te kilka lat, które poświęcimy na pracę z młodzieżą i wprowadzenie do reprezentacji nowych zawodników, powinno wkrótce skutkować sukcesami. Kibicujmy tym chłopakom i dajmy im spokojnie pracować. A starsi może niech nie odchodzą tak radykalnie, tylko stopniowo. Dwie porażki Polaków na rozpoczęcie kwalifikacji ME to przykład opisanego przez pana etapu przebudowy? - Pamiętajmy, że chodzi o rok olimpijski. Obciążenia są bardzo duże. Były ME w Polsce w styczniu, igrzyska, Liga Mistrzów. Co trzy-cztery dni mecze. To nie są roboty, to wszystko wychodzi. Nie było widać świeżości. Czasem tak jest, że głowa bardzo chce, ale organizm odmawia posłuszeństwa. Zwłaszcza w wieku trzydziestukilku lat. To już efekt pewnych zmian w naszej kadrze i nieudanych igrzysk. Nieudanych, bo bez medalu, bo ogólnie czwarte miejsce jest znakomite. Na pewno odbiło się to na psychice zawodników. Inaczej patrzyliby na wszystko, gdyby byli brązowymi medalistami. Motywacja jest wtedy zawsze większa, ale myślę, że w przypadku naszych filarów jest to tylko kwestia przygotowania i możliwości fizycznych. Oni muszą sobie odpowiedzieć na pytanie, w jakim stopniu mogą pomóc reprezentacji, bo na pewno mogą to zrobić. Czy się na to zdecydują? Mam nadzieję, że tak. Rozmawiała: Agnieszka Niedziałek