Pokłóciłeś się z żoną, w domu ciche dni, zarysowałeś samochód, dostałeś mandat, szef cię w robocie ochrzanił. I wtedy przyjeżdża do ciebie teściowa i zaczyna cię ustawiać w twoim domu... W takiej sytuacji, przekładając ją na sport była Orlen Wisła Płock przed pierwszą w sezonie "święta wojną". Dwie kolejne przegrane w Lidze Mistrzów z przeciętnymi zespołami z Rumunii i Hiszpanii, wymęczona wygrana w Superlidze z ostatnią w tabeli Arką Gdynia i porażka we własnej hali z Górnikiem Zabrze. Do tego drużyna na dywaniku u prezesa, kibice szydzący z zawodników, zerowy doping i pretensje do całego świata z prezesem Adamem Wiśniewskim na czele. I wtedy przyjeżdża odwieczny rywal, wróg, znienawidzony od lat, najmocniejszy, najbogatszy dostarczający co chwila powodów, by przez niego wpadać w kompleksy. Po ośmiu minutach Wisła prowadziła 3:2 i 4:3, w 10. był remis 5:5, po kwadransie jeszcze przyzwoite 7:9. Ale to było na tyle. Następnych 10 minut to sześć goli kielczan i ani jednego gospodarzy. 7:15 w 24. minucie, 10:18 do przerwy. Wynikami można zapisać całą relację, ale w takim meczu to bez sensu. Wisła grała słabo: statycznie, anemicznie, niedokładnie, bez pomysłu, zawodnicy zderzali się ze sobą, rzucali bez siły, w obronie byli anemiczni. Luka Cindrić, prawda że jeden z najlepszych rozgrywających na świecie, ale nawet jemu można, a nawet trzeba przeszkadzać, a nie grać unikając kontaktu kontaktu. Wladimiir Cupara w kieleckiej bramce odbił przez 40 minut 11 rzutów, ale połowa tych obron była taka, że nie zdążył się uchylić albo piłka się do niego zbliżała lotem ślizgowym sterowca. Taki występ był mu potrzebny, bo w Lidze Mistrzów kielczanie potrzebują od niego dużo większego wsparcia. Ale to miał być słabszy punkt w kieleckiej drużynie, a okazało się że był jednym z mocniejszych. I jeszcze kuriozalna sytuacja na trybunach. Do tego, że w Orlen Arenie nie ma kompletu, można się było w ostatnich latach przyzwyczaić. Ale to, że nie było ani dopingu ani nawet tradycyjnej wywrotki obelg pod adresem gości, to już novum. Około setki kibiców z Kielc mogło się czuć jak u siebie, bo nikt im w dopingu nie przeszkadzał, a oni sobie używali na prezesie rywali Adamie Wiśniewskim. Skandowali: "jaki prezes taka Wisła" albo "byłeś nafciarzem, zostałeś Wisły grabarzem", co ze strony milczącej reszty trybun było przyjmowane oklaskami i wspólnym śpiewaniem. W drugiej połowie mistrzowie Polski zlitowali się nad płocczanami. Choć mieli szanse na spektakularny łomot na odwiecznym rywalu, to pozwolili gospodarzom zmniejszyć starty z 12 bramek do zaledwie 7. Za tę samarytańską postawę płocczanie powinni kielczanom butelkę dobrej whisky postawić. A przy drugiej usiąść i wymyślić, co dalej z "nafciarzami". W Superlidze już spadli na 4. miejsce za Górnika Zabrze i Azoty Puławy, a jak się nie ogarną w Lidze Mistrzów, to o zajęciu któregoś z dwóch pierwszych miejsc uprawniających do walki o 1/8 będzie można zapomnieć. Trzecią butelkę trzeba by spożyć z kibicami, by zrozumieli, że choć ich ukochany klub jest dla nich Realem Madryt, to tak naprawdę Realem nie jest i raczej trzeba mu pomóc, a nie przeszkadzać. Teraz w rozgrywkach PGNiG Superligi przerwa na mecze reprezentacji. - Po niej chcemy wrócić z nową, pozytywną energią. Wiedzieliśmy, że październik będzie dla nas trudny ale sezon jest długi i musimy być cierpliwi - uspakajał po meczu trener Wisły Xavi Sabate. Oby miał rację, bo mocna Wisła potrzebna jest jej samej, ale też Kielcom i całej polskiej piłce ręcznej. Leszek Salva Orlen Wisła Płock - PGE Vive Kielce 24-31 (10-18) Najwięcej bramek: dla Wisły - Michał Daszek 7, Przemysław Krajewski 5, Renato Sulić 3, dla Vive - Arkadiusz Moryto 9, Mateusz Jachlewski 5 oraz Luka Cindrić, Angel Perez Fernandez i Daniel Dujshebaev po 3.