Sytuacja przypomina nieco to, co działo się z polską piłką, kiedy drużynę narodową obejmował Leo Beenhakker. Nagle do rozkapryszonych gwiazdorów przyjechał elegancki pan w garniturze, który 20 lat wcześniej prowadził Real Madryt, mówił po angielsku i twierdził, że Polacy mogą ograć każdego. Rasmussena z Beenhakkerem łączy tylko to, że świetnie mówi po angielsku. Mimo tego kadrowiczki mu uwierzyły i poszły w ogień za nauczycielem WF-u z Danii. W czerwcu 2010 nastał czas sympatycznego na pierwszy rzut oka duńskiego łysola z lekka nadwagą. Polski szczypiorniak nie zmienił się jednak jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wielu zarzucało Ramussenowi, że nie mieszka na stałe w Polsce i nie szuka zawodniczek w naszej lidze. Efekty jego pracy też były mizerne. Najpierw dostaliśmy porządne lanie o Rosji i Czarnogóry w eliminacjach mistrzostw świata 2011. Ze "Sborną" przegraliśmy aż 11 golami. Po roku było już lepiej, w kwalifikacjach do Euro 2012 Rasmussen i spółka pokonali naszego wschodniego sąsiada 28-22. To były jednak pojedyncze przebłyski. Polski szczypiorniak dalej znajdował się na peryferiach poważnego grania.Pierwszym poważnym sukcesem był dopiero awans na mistrzostwa świata w Serbii. Polki sensacyjnie pokonały Szwedki. Tym samym po sześciu latach przerwy nasza żeńska drużyna wróciła na wielką imprezę. - Szacunek dla działaczy, że wytrzymali ciśnienie. Przecież Rasmussen przed awansem na mundial do Serbii przegrał dwa turnieje kwalifikacyjne - mówi Bogdan Kowalczyk, były trener męskiej kadry szczypiornistów. Duńczykowi grunt pod nogami zaczął się mocno palić w czerwcu ubiegłego roku, gdy zakończyliśmy eliminacje Euro 2012 wstydliwą porażką z Czarnogóra 23-32. Choć teraz nikt nie przyzna tego oficjalnie, to Duńczyk pozostał na stanowisku trochę z braku laku. Chętnych, aby go zastąpić brakowało.Pięć lat temu, kiedy kadrę prowadził Krzysztof Przybylski jego plan był bardzo podobny do tego, który wcielił w życie Rasmussen. - Na pewno trzeba drużynę zbudować na kilku zawodniczkach, trzech, czterech, może pięciu bardziej doświadczonych, które grają w kraju i zagranicą. A jeśli chodzi o resztę trzeba pozostawić zawodniczki dwudziestoparoletnie, dobrać kilka takich samych i z nimi pracować prawie od podstaw. Powinno pozostać tylko kilka tych dziewczyn, które by stanowiły trzon zespołu i które będą prowadziły grę w tym zespole - mówił na łamach Sportowych Faktów. Tego planu nie udało się zrealizować. W marcu 2010 roku Polska grała mecz eliminacyjny mistrzostw Europy z Rosją. Przybylski mógł tylko rozłożyć szeroko ręce, w meczu nie mógł skorzystać z 8 zawodniczek. - Najlepsze zawodniczki niechętnie przyjeżdżają na kadrę - żalił się w rozmowie z "Przeglądem Sportowym" trener kadry.Teraz taka sytuacja jest nie do pomyślenia. Dziewczyny wyczekują, aż do klubu przyjdzie faks z powołaniem. Niektórzy twierdzą, że to zasługa Rasmussena, który okazał się fajnym gościem. W środowisku trenerzy tylko szeroko się uśmiechają słysząc to zdanie. Nikt jednak nie chce wypowiedzieć się pod nazwiskiem. - Nie zależy nikomu na psuciu atmosfery i dyskredytowaniu Rasmussena, ale na litość Boską jak to możliwe, że kiedyś połowa kadry była obrażona na trenera i rezygnowała z kadry. Przecież to niepojęte, bo gra się dla orzełka, a nie dla gościa, który siedzi na ławce - mówi nam anonimowo jeden z cenionych trenerów.Tak jednak wyglądała smutna rzeczywistość. Najbardziej wymowny jest przykład Karoliny Siódmiak, która marzyła o występach w... reprezentacji Francji. W 2010 roku zdecydowała się na roczną karencję, aby zagrać z "Trójkolorowymi" na igrzyskach olimpijskich w Londynie. Brzmi nieprawdopodobnie, a jednak było tak na prawdę. - Nie tylko ja, ale wiele zawodniczek nie miało ochoty przyjeżdżać na kadrę. Brakowało atmosfery, przegrywałyśmy mecze kilkoma bramkami, a przez trenera byłyśmy poklepywane, że nic się nie stało i przynajmniej nie przyniosłyśmy wstydu - mówiła nam przed wylotem do Serbii niedoszła reprezentantka Francji. Siódmiak uznała, że znów warto włożyć koszulkę z orzełkiem w marcu 2012 roku. Jej powrót to było wydarzenie. 32-letnia rozgrywająca należy do czołowych zawodniczek na swojej pozycji w Europie. Zresztą udowodniła to chociażby w środowym meczu z Francją. Rzuciła sześć goli. Ponad jedną czwartą dorobku całej drużyny. - Nastał idealny czas dla tej drużyny. Zadziałała maksyma wszystkie ręce na pokład, bo naprawdę nie mamy złych zawodniczek. To nie jest przypadkowy zespół. Siódmiak czy Niedźwiedź są już po 30-tce, także parę lat młodsza od nich Kudłacz też ma już duże doświadczenie. Do tego udało się znaleźć i wkomponować zespół młodsze zawodniczki jak Alinę Wojtas czy Karolinę Szwed-Orneborg - opowiada nam Kowalczyk. Jego zdaniem do zespołu cały czas trzeba będzie wprowadzać świeżą krew, żeby nie było tak jak w drużynie mężczyzn. Przez kilka sezonów graliśmy jednym składem, pewna generacja się skończyła i już nie ma nas w czołówce. A Kim? Złośliwi mówią, że uśmiechnie się, zamówi pizzę, dziewczyny pożartują i wyjdą na boisko. Szydercy zapominają dodać, że między czasie znów ograją światową potęgę. - To naprawdę dobry trener, zbudował zespół, który powalczy o medal mistrzostw. To duża sprawa. Na pochwałę zasługuje przede wszystkim przygotowanie fizyczne Polek. Nasze dziewczyny po prostu zabiegały zarówno Francuzki jak i Rumunki. A to jeszcze nie koniec, bo stać ich teraz na to, aby ograć każdego - podkreśla Bogdan Kowalczyk W piątek o godzinie 18 Polska zagra z Serbią w meczu półfinałowym MŚ. Transmisja w TVP2 i TVP Sport. Relacja minuta po minucie w INTERIA.PL. Krzysztof Oliwa