Maciej Słomiński, Interia: Polska reprezentacja kończy dziś udział w mistrzostwach świata. Jak pan ocenia jej występ? Włodzimierz Zieliński, brązowy medalista igrzysk olimpijskich w 1976 r.: Po pokoleniu Szmala, Bieleckiego i Lijewskich nastąpiła zmiana warty. Mamy dziś młodą kadrę, która będzie coraz lepsza i wiele może osiągnąć. Na razie zawodnikom brakuje trochę głowy. Co to znaczy? - W spotkaniu z Węgrami rozgrywający z kołowym wygrali mecz dla rywali. Uparcie podawali na koło i z tego padały bramki. Madziarzy mieli strategię, która zadziałała. Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie Sprawdź! Jakie są dziś silne, a jakie słabe strony reprezentacji Polski? - Widzę rezerwy w grze w przewadze i kilku innych niuansach. Trochę za bardzo liczą na siłę, jest pole do poprawy umiejętności technicznych. Natomiast w porównaniu z tym co było rok temu widzę ogromny postęp i nadzieję na przyszłość. A jak poszło reprezentacji Austrii? Mieszkał pan tam wiele lat i jest na bieżąco. - Francja i Norwegia były poza zasięgiem. Szkoda natomiast meczu ze Szwajcarami, którzy byli w zasięgu. Po wyrównanym meczu Austria uległa Helwetom i nie wyszła z grupy. Jako 23-letni zawodnik jak to się mówiło za komuny: "wybrał pan wolność". - Wyjechałem do Austrii z powodów socjalno-bytowych w 1978 r. Nie bez znaczenia były sprawy rodzinne, taki los. Grałem w Polsce osiem sezonów, co prawda rwanych z powodu kontuzji, rzuciłem prawie 900 bramek w lidze. W Austrii z kolei grałem w siedmiu klubach. Żałuje pan wyjazdu? - Żałuję jedynie, że nie urodziłem się w innych czasach. Za medal olimpijski dostaliśmy radio firmy "Radmor" i po 120 dolarów. No właśnie igrzyska olimpijskie w Montrealu w 1976 r. Czy to największa impreza w jakiej brał pan udział? - Zdecydowanie tak. To impreza większa od mistrzostw świata, to jakby mistrzostwa mistrzów. Kibicowaliśmy sobie nawzajem z siatkarzami i piłkarzami nożnymi. Ci pierwsi zdobyli złoto, drudzy srebro, my brąz. Polska była potęgą w grach zespołowych. Jechaliście na igrzyska jak po swoje, czy brąz był niespodzianką? - Byliśmy jednym z faworytów, mogliśmy wygrać z każdym. Lata 70. były pionierskim, a jednocześnie złotym czasem polskiego szczypiorniaka. Pan miał wtedy 21 lat. Jechał pan na igrzyska po naukę czy jako pełnoprawny członek drużyny? - Razem z kolegą ze Spójni, Piotrem Cieślą byliśmy dwoma najmłodszymi zawodnikami reprezentacji. Nie było łatwo się dostać do składu, było tylko 14 miejsc, zabrali trzech bramkarzy więc dla zawodników z pola zostawało 11. Niewiele. Gdyby Jurek Klempel, na którym opierała się gra, złapał kontuzję, byłoby kiepsko. Były dylematy czy zabrać za ocean więcej rozgrywających czy skrzydłowych. Każda drużyna miała wtedy wyraźnego lidera, na którym opierała swój plan. Dziś jest to rozłożone bardziej równomiernie.