Polacy na turniej zostali wciągnięci za uszy - EHF powiększyła liczbę drużyn uczestniczących w mistrzostwach Starego Kontynentu do 24. Teraz jest tak, że więcej reprezentacji narodowych z Europy gra na turnieju, niż nie gra. Stąd obecność krajów dla handballu egzotycznych jak Łotwa czy Holandia, stąd też awans "Biało-Czerwonych" z grupy z Niemcami, Kosowem i Izraelem. Bo byliśmy o krok od kompromitacji, gdy zremisowaliśmy z Kosowem i przegraliśmy w Izraelu i o awans z drugiego miejsca musieliśmy walczyć jeszcze pięć minut przed ostatnim meczem. Udało się i czas od tego momentu zaczęliśmy wykorzystywać. A nie było łatwo, bo osierocona przez kończące karierę "Orły" Wenty była budowana niemal od zera. Przed mistrzostwami Europy w Szwecji najbardziej realny scenariusz zakładał, że Polska na turnieju dostanie trzy razy solidne lanie i szybko wróci do domu po fazie grupowej. W połowie takie przewidywania się sprawdziły - trzy porażki i ostatnie miejsce w grupie. Ze Słowenią Polacy przegrali 23-26, ze Szwajcarią 24-31 i ze Szwecją 26-28. Ale lania nie było. Z trzech meczów jeden był przyzwoity, jeden bardzo dobry i (tylko) jeden rozczarowujący. Nie wynikiem, ale grą, bo to z wracającą na wielki turniej Szwajcarią mieliśmy największe szanse zagrać na podobnym poziomie. Tymczasem okazało się, że to przeciwko Helwetom Polacy "dali ciała". Pozwolić rzucić jednemu zawodnikowi, nawet jeśli to 37-letni kilkukrotnie wybierany na najlepszego gracza Bundesligi Andy Schmid, aż 15 bramek i byli wobec niego zupełnie bezradni. Zarzut wobec drużyny nie jest taki, że Schmid nie był pilnowany indywidualnie, tylko brak agresji i jakiegokolwiek pomysłu na przeszkadzanie Szwajcarowi, nawet gdy stał na 8. metrze. - Ten mecz biorę na siebie - przyznał już po turnieju trener Patryk Rombel. Spotkania ze Słowenią i Szwecją, a zwłaszcza ten ostatni dały trochę radości. Drużyna grała 40 minut nieźle przeciwko Słoweńcom, umiała zatrzymać - to trener przygotował znakomicie, zawodnicy to zrealizowali - dwóch kapitalnych rozgrywających Deana Bombača i Mihę Zarabeca. Pokazała, że potrafi dobrze zagrać w ataku, ale siadła 10 minut po przerwie. Ze Szwecją "Biało-Czerwoni" zagrali najlepszy mecz od kwietnia, gdy trenerem został Patryk Rombel. Trzybramkowe prowadzenie, dobra obrona, różne rozwiązania w ataku i to przeciwko wspieranym dopingiem 12 tysięcy kibiców wicemistrzom Europy. Tym meczem zespół pokazał, że niewidoczna dla kibiców i mediów praca na zgrupowaniach idzie w dobrym kierunku. A trzeba pamiętać, że to zespół w połowie złożony z debiutantów, w drugiej połowie z zawodników, którzy wielką piłkę ręczną oglądają w telewizji, w trzeciej niedawno skończyli 20 lat, a w czwartej na co dzień występują w słabej polskiej lidze. Cztery połowy oczywiście się nie kleją, ale z jednej strony w drużynie jednym z najbardziej doświadczonych zawodników - w kadrze i Lidze Mistrzów - jest Arkadiusz Moryto, lat 22, a z drugiej strony debiutantami na turnieju są 30-letni Maciej Pilitowski i Antoni Łangowski. Z trzeciej bardzo dobrze w bramce spisywał się Adam Morawski z Orlenu Wisły Płock, czyli Superliga i grupy C-D Ligi Mistrzów, a z czwartej na pewno więcej każdy oczekiwał od Kamila Syprzaka, gracza wielkiego Paris Saint-Germain. I to taka zbieranina, w której mieszają się młodość i brak doświadczenia z debiutancką tremą. Słowo zbieranina brzmi fatalnie, ale nie można zarzucić selekcjonerowi, że pominął kogoś ważnego. Że zostawił zawodnika, który na pewno dałby kadrze więcej, niż któryś z obecnych reprezentantów. Że nie wziął gracza, który na docelowej imprezie w 2023 roku mógłby korzystać z nabytego teraz doświadczenia.