Wynik 37:26 robi wrażenie i jest to wrażenie piorunujące. Zwłaszcza, że porażkę 11 golami kielczanie muszą przyjąć z pokorą, a nawet - patrząc na przebieg meczu - z zadowoleniem. Dziesięć minut przed końcem Paryż prowadził różnicą... 15 bramek (32:17) i zanosiło się, że wstydliwy rekord z 2008 roku, gdy kielczanie przegrali w Pucharze EHF w Chambery 22:42, może zostać pobity. Na szczęście dopiero wtedy paryżanie poczuli się najedzeni, odpuścili już do końca i udało się zejść na wciąż wstydliwy, ale trochę mniej, rezultat. W sytuacji, gdy zagrały drużyny typowane jako faworyci do gry w turnieju finałowym Ligi Mistrzów w tym roku, taka różnica musi dziwić, ale jeszcze niekoniecznie martwić. Łomża Vive Kielce od czwartku gra trzeci mecz w sześć dni, od 4 lutego zagrała już po raz ósmy i choć meczów przybywa, to ubywa zawodników. W Kielcach musiał zostać z naderwanym mięśniem czworogłowym Islandczyk Sigvaldi Gudjonsson. W 28. Minucie pojedynku z Paryżem za rzut z karnego w twarz francuskiego bramkarza czerwoną kartkę dostał Arkadiusz Moryto i kielczanie zostali bez leworęcznego skrzydłowego. A że wcześniej, jeszcze na mistrzostwach świata w Egipcie kontuzji nabawił się lewoskrzydłowy Angel Fernandez Perez to Tałant Dujszebajew miał w tym momencie do dyspozycji jednego skrzydłowego - 17-letniego Cezarego Surgiela. Ale nie to okrojony skład i nie granie co trzy dni były głównymi przyczynami klęski w Paryżu. Przede wszystkim mistrzowie Polski byli cieniem samych siebie, grali bez dynamiki, siły, szybkości i chyba nawet chęci. To najbardziej tłumaczyłoby obłożenie meczami, bo przecież bramkarz Andreas Wolff czy rozgrywający Alex Dujszebajew i Igor Karacić nadal należą do najlepszych na świecie. Najbardziej na postawę zespołu wpłynęła zapewne świadomość, że w tym sezonie kielczanom w fazie grupowej już wiele złego się nie stanie. Wiadomo, że nie wszystkie mecze zostaną dograne do 4 marca, a kielczanom jako jednym z nielicznych może udać się dograć wszystkie. Już w czwartek zagrają na Węgrzech w Segedynie, a 4 marca u siebie z Flensburgiem. Nawet - odpukać - porażki w tych meczach nie zabiorą im uprzywilejowanej pozycji w grupia A, czyli pierwszej lub drugiej. Dlatego losy meczu w Paryżu mogły się rozstrzygnąć już po 10 minutach. Od stanu 3:3 Francuzi zdobyli 5 goli z rzędu i było 8:3. Potem od stanu 11:7 w parę chwil zrobiło się 16:8, a do na przerwę gospodarze schodzili już prowadząc 19:10, a kielczanie z taką stratą i już bez Arka Moryty. Losy meczu były przesądzone, nie było sensu się szarpać, bo jak tylko goście próbowali, to ciążyło na nich dekoncentracyjne fatum: albo gubili w prosty sposób piłkę, ale ich rzuty bronił Vincent Gerard, a obrona grała cały czas od początku to samo - statyczne, anemicznie. Jak na taki plażowy poziom handballu jaki zaprezentowali kielczanie, to starcie z najsilniejszą i najbogatszą drużyną świata i tak skończyło się łagodnym laniem, pasem a nie sznurem od żelazka. Bo Francuzom dla odmiany wychodziło wszystko, do tego stopnia że nie musieli eksploatować najlepszego piłkarza ręcznego na świecie ostatnich lat Mikkela Hansena (wchodził tylko na karne i przy grze w przewadze). Bardziej wyrównanego meczu można spodziewać się w czwartek 0 o 18.45 na Węgrzech z MOL-Pick Segedyn. Transmisja w Eurosporcie. lech