Marcin Lijewski, który stał tuż obok Karola Bieleckiego, myślał, że to rozcięty łuk brwiowy. O konsekwencjach nieszczęśliwego wypadku dowiedział się w szatni. Dwa dni później Polska i Chorwacja miały zmierzyć się w drugim spotkaniu, w stolicy. 180 km między Kielcami i Warszawą Polacy pokonali w ciszy. A później, razem z Chorwatami, siedzieli w jednym pokoju w hotelu i czekali na wieści ze szpitala. O grze na Torwarze nikt nie myślał. Sekunda zmieniła całe życie. "Nigdy nie zapomnę" 11 czerwca 2010 roku całkowicie zmienił życie Karola Bieleckiego. Rudowłosy dwumetrowiec z Sandomierza był światową gwiazdą, jednym z najlepszych lewych rozgrywających. Miał ogromną moc w ręce, potrafił huknąć jak z armaty nawet z dwunastu metrów i bramkarz rywali często był bezradny. Gdy złapał rytm, trudno było go zatrzymać. W sparingowym meczu z mocną Chorwacją też mu wszystko wychodziło, przez 10 minut. Wtedy właśnie rozgrywający rywali Josip Valčić wsadził kciuk w oko Polaka. "Leżałem na parkiecie i wiedziałem, że jest źle. Bardzo źle. Czułem, że z mojego oka wypływa nie tylko krew, ale coś jeszcze. Straciłem lewe oko" - pisał Bielecki w swojej biografii. Przejęci byli Polacy, przejęci byli Chorwaci. "Jest mi przykro. Mogę to powtórzyć nawet i tysiąc razy, ale to nic nie zmieni. Cały czas przeżywam to okropne zdarzenie - ten mój palec zapadający się głęboko w jego oku... Czułem, jak tonie w środku. Mam świadomość, że to mogło przytrafić się każdemu, ale nie pociesza mnie to. Przez całe życie będę żałował, że do tego doszło. Nigdy nie zapomnę - mówił kilka tygodni później Valčić, cytowany przez dziennik "Jutarnji Vijesti". Lublin, później Niemcy. Lekarze nie mieli złudzeń Przy Bieleckim dość szybko pojawił się lekarz reprezentacji dr Maciej Nowak. Jako ortopeda niewiele mógł zrobić. "Zrobił się blady, jak na mnie popatrzył. Jeśli na kimś takim mój widok zrobił wrażenie, to wiadomo, ze musi być naprawdę grubo" - wspominał szczypiornista. Nowak zaczął szukać kontaktów do okulistów, bo z tym był problem - w Warszawie zaczynali właśnie swój krajowy zjazd. Decyzja była szybka - natychmiastowy transport do szpitala, ale kierowca karetki chciał czekać na drugi pojazd. Nowak krzyczał jednak, że mają jechać, bo istnieje zagrożenie życia. "No k..., jakie zagrożenie życia, co tu się dzieje" - zastanawiał się Bielecki, wciąż nie zdający sobie do końca sprawy z powagi sytuacji. Nie udało się zorganizować helikoptera, reprezentant Polski został przewieziony do Lublina ambulansem. Tam gracz Rhein-Neckar Löwen przeszedł operację, ale niewiele ona zmieniła. Niemiecki klub szybko zdecydował się na transport do Kliniki Uniwersyteckiej w Tybindze - Bieleckiego niby czekało kilka kolejnych zabiegów, by ratować oko, ale już po pierwszej lekarz powiedział mu, że kolejnych nie będzie. Medyk pomylił się - Bielecki już miesiąc później zagrał w sparingu. Wojownik z Sandomierza rusza na wojnę - z własnymi ograniczeniami Początek dla rosłego gracza nie był jednak tak optymistyczny. Po tygodniu ogłosił zakończenie kariery, był podłamany. "Wielu nie dawało mi szansy na powrót. Sam jej sobie nie dawałem, pogodziłem się z tym, że czas na nowy rozdział w życiu" - pisał. W tym momencie to nie był dla niego koniec świata, choć ten sport kochał. "Jeszcze szybciej wstałem i podjąłem próbę powrotu" - wspominał. Bez jednego oka było ciężko - nawet w życiu codziennym. Tyle że szybko się dostosował, poważnie podchodził do rehabilitacji, po miesiącu od wypadku był na treningu. Musiał szybko zrozumieć, jak bardzo różni się postrzeganie rzeczywistości, gdy na boisku patrzysz jednym okiem. Choćby przy łapaniu piłki, bo nawet z tym był problem. Dodatkowo jeszcze - w specjalnych okularach, które ograniczały pole widzenia. Trzy metry wzrostu i bomby po 200 kilometrów. Ten powrót przeszedł do historii 22 lipca zagrał pierwszy sparing w Rhein-Neckar Löwen, w klubie miał wsparcie. Zdobył jedną bramkę. 31 sierpnia, czyli 81 dni po fatalnej kontuzji w Kielcach, wybiegł w oficjalnym meczu ekipy z Mannheim - z dość mocnym Frisch Auf Göppingen na inaugurację nowego sezonu Bundesligi. Pełna hala, pierwsza bramka już w 43. sekundzie, a niedługo potem pierwsza kara za agresję w obronie. 10 tysięcy widzów w SAP Arenie patrzyło, jak Polak zdobywa 11 bramek, oddając 13 rzutów. "Gdy poruszał się po parkiecie, wydawało mi się, że ma nie dwa, a trzy metry wzrostu i posyła na bramkę bomby z prędkością 200 km na godzinę. Za każdym razem, gdy trafiał, prawie ryczałem na ławce" - pisał w swojej autobiografii kolega Bieleckiego z klubu Grzegorz Tkaczyk. Karol też po meczu poszedł do szatni i się rozpłakał. Ten mecz zadecydował o jego powrocie do wielkiego sportu. Ponowne spotkanie z Chorwatem, też na boisku. Żalu nie było Z Valčiciem spotkali się w grudniu, przy okazji meczu ligowego. Polak nie miał żalu do rywala, wydarzenie w Kielcach było czysto przypadkowe. Chorwat już wcześniej szukał informacji, czy Bielecki wróci jednak do sportu. Jako osoba wierząca, modlił się o to. Wychowanek Wisły Sandomierz wrócił, podobnie jak i do reprezentacji Polski. Zdobył z nią jeszcze medal mistrzostw świata, z Vive Kielce triumfował w Lidze Mistrzów. "Każdy może upaść, ale sztuką jest się podnieść" - napisał po wypadku. Dokonał tego w niesamowity sposób.