Skąd wzięło się pani zainteresowanie piłką ręczną? Jakie były początki? Kinga Grzyb: W czwartej klasie szkoły podstawowej trafiłam do klasy sportowej o profilu piłki ręcznej. Nasz ówczesny trener zaszczepiał w nas różne rodzaje sportów, nie tylko piłkę ręczną. Początkowo zainteresowałam się także lekkoatletyką, głównie biegami, bo bardzo dobrze wypadałam w różnych zawodach. Wygrywałam praktycznie wszystko i w pewnym momencie pojawił się dylemat, co wybrać. Pewnego dnia w tym samym czasie rozgrywane były zawody w obu tych dyscyplinach. Trener nie powiedział mi o tych... lekkoatletycznych i tak została piłka ręczna. Ale ogólnie rzecz biorąc zawsze ciągnęło mnie do sportów zespołowych, bo jednak w grupie czułam się lepiej. W jakich okolicznościach po raz pierwszy trafiła pani do drużyny narodowej? - To było w wakacje 2001 roku. Ze Szkołą Mistrzostwa Sportowego byłyśmy na obozie w Łebie i wtedy dostałam pierwsze powołanie. Selekcjonerem był Marek Karpiński. Wówczas nie były rozgrywane żadne mecze, a tylko miałam pojawić się na zgrupowaniu. Później już praktycznie byłam zapraszana na każde następne i w listopadzie 2001 roku w Żorach w Pucharze Śląska rozegrałam pierwszy mecz w kadrze. Pod względem liczby występów w reprezentacji Polski jest pani rekordzistką. Czy jest jakieś wydarzenie, które szczególnie utkwiło pani w pamięci? - Mam w głowie mnóstwo miłych wspomnień i fajnych chwil, ciężko jest coś szczególnie wyróżnić. Całą karierę w kadrze zawsze będę ciepło wspominać. Oczywiście były też momenty niezbyt fajne, jak chociażby ten ostatni turniej mistrzowski we Francji, w którym znów nie udało nam się wyjść z grupy. To dla mnie bardzo smutne, zwłaszcza że zakończyłam karierę i żałuję, że to w taki sposób się potoczyło. To pewnie słabe pocieszenie, że w ostatnim meczu tego turnieju, przegranym ze Szwecją (22:23), została pani wybrana najlepszą zawodniczką... - Nigdy się nie pocieszam takimi rzeczami, takimi nagrodami, bo dla mnie to nie jest ważne. Dla mnie najważniejszy jest zespół. To cała drużyna pracuje na to, aby ktoś zdobywał bramki. Jedna zawodniczka nie wygra meczu. Przez te 17 lat miała pani do czynienia z wieloma selekcjonerami. Czy zgodzi się pani z tezą, że Kim Rasmussen wyprowadził polską reprezentację z dołka? - Kimowi Rasmussenowi reprezentacja zawdzięcza przełom. Tak naprawdę przed jego przyjściem byłyśmy na samym dnie. Zaczynałyśmy od preeliminacji, a skończyłyśmy na czwartym miejscu w mistrzostwach świata. Ja osobiście zawdzięczam mu bardzo wiele, bo dzięki niemu wiem, jak powinna wyglądać praca z drużyną. Wielu pozytywnych się od niego nauczyłam. Mentalnie on ma zupełnie inaczej wszystko ułożone niż Polacy. My niestety jesteśmy nieco inaczej ułożeni niż Skandynawowie. Nie ukrywam, że Kim pokazał nam, na czym ta różnica polega. On nigdy nie pozwalał nam się załamywać po przegranym meczu. Od razu nas podnosił, odbudowywał. Nie mówiąc o sprawach boiskowych. Zresztą, gdy skończył pracę z nami podziękowałam mu osobiście. To dla mnie wyjątkowy człowiek i na pewno będę go jeszcze wspominać. W czasie pani występów w reprezentacji przewinęło się przez nią wiele zawodniczek. Zapewne atmosfera w zespole stale się zmieniała... - Co roku coś się w reprezentacji zmieniało i nie ukrywam, że w tej kwestii to zasługa głównie trenera. To trener nas nastawiał, motywował, trzymał dyscyplinę i pokazywał, jak wszystko powinno wyglądać. Oczywiście, my też musiałyśmy tworzyć atmosferę, musiałyśmy się dogadywać. Wiadomo, że jesteśmy kobietami i różnie to bywa. Czasami przebywając tak długo na zgrupowaniach miałyśmy siebie dość, ale uważam, że to szkoleniowiec jest od tego, żeby tworzyć całą otoczkę, atmosferę, tworzyć zespół na boisku i poza nim. Pamiętam, że szczególnie po urodzeniu córki Amelii, która teraz chodzi do +zerówki+, ciężko pani przeżywała każdy dłuższy wyjazd na zgrupowania i turnieje. Czy to był główny powód rezygnacji z gry w kadrze? - Na decyzję o zakończeniu kariery reprezentacyjnej nałożyło się wiele spraw, ale nie chcę o nich mówić. Było wiele rzeczy, które to spowodowały. Jak udawało się pogodzić role mamy, żony i jednocześnie zawodniczki drużyny narodowej? - Na szczęście mam męża, który podczas moich wyjazdów i treningów opiekuje się dzieckiem. To jest super. Wiadomo, że czasami korzystaliśmy z pomocy naszych rodziców, ale przeważnie to mąż pozostawał w domu w trakcie moich wyjazdów czy zgrupowań. Teraz rodzice są trochę daleko, bo obecnie mieszkamy w Lubinie (Grzyb jest zawodniczką tamtejszego Zagłębia - red.). Zawsze też mogę liczyć na pomoc mojej mamy. Gdy tylko jej potrzebowałam, zaraz po moim telefonie potrafiła wsiąść do pociągu i przyjechać. Czy w dalszym ciągu mocno przeżywa pani każdy dłuższy wyjazd z domu? - Nie da się z tym oswoić ani do tego przyzwyczaić. Za każdym razem jest tak samo ciężko, są momenty, że na zgrupowaniu płacze się z tęsknoty. Tak po prostu jest. Teraz we Francji było tak samo i myślę, że gdybym dalej jeździła na kadrę to i tak każdy następny wyjazd byłby tak samo ciężki, bo nasza córeczka to jest jednak taka mała istotka w naszym życiu, która wnosi tyle radości. Wystarczy samo przytulenie, dotknięcie... Najgorsze jest to, że przez tyle lat człowiek traci te wszystkie chwile, które mógł przeżyć z dzieckiem i np. zostać w domu, nie jechać na zgrupowanie. Czasami człowiek sobie myśli: "kurczę, po co mi to wszystko", ale za chwilę przychodzi refleksja, że przecież to jest całe moje życie, przecież robię to od zawsze i nagle tak to rzucić... Podobno ostatnio jeszcze z kimś musiała się pani rozstawać... - W wakacje dołączył do nas nowy członek rodziny... piesek. Na razie jest taki młodziutki, malutki, zwariowany, ale bardzo kochany i grzeczny. Dziecko się cieszy, a my przy tym również. Czasami siedziało się długo w domu, a teraz mamy pretekst, żeby choć na chwilę wyjść na dwór i dodatkowo się ruszyć. Rozmawiał: Cezary Osmycki