PAP: Ponad 17 lat temu zaczęła pani pracę w Zagłębiu Lubin jako trenerka. Jak wspomina tamten czas? Bożena Karkut: - To był rok 2000, właśnie jako zawodniczka zdobyłam swój drugi Puchar Europy z austriackim Hypo i postanowiłam zakończyć 25-letnią karierę. Szybko rozdzwoniły się telefony z propozycjami na grającego trenera, ale powiedziałam sobie, że absolutnie nie, bo zaczęłam 40. rok życia i czas było skończyć z graniem. Byłam nastawiona, że kilka miesięcy odpocznę od piłki ręcznej. Wśród dzwoniących było Zagłębie i na początku odmówiłam. Po kilku dniach zadzwonili znowu, ale już z propozycją drugiego trenera, bez kontynuowania gry. - To była dla mnie nowość, a ja lubię wyzwania. Miałem szczęście, bo wielu sportowców po zakończeniu kariery zastanawia się co dalej, a ja mogłam płynnie przejść z kariery zawodniczej do trenerskiej i robić dalej to, co lubię. W Zagłębiu to był czas dużych zawirowań, jeżeli chodzi o posadę trenera. Dzisiaj mogę powiedzieć, że ówczesnego szkoleniowca zwolniono z jego winy, a nie z mojej, jak to przez lata było powtarzane. Wtedy w Zagłębiu było dużo nowych zawodniczek, w tym byłe reprezentantki kraju lub zaczynające przygodę z kadrą. One wymagały czegoś więcej. Tymczasem na obozie praktycznie trenowały same. Po tym wydarzeniu trener dostał jeszcze jedną szansę, ale miał wziąć kogoś do współpracy i tym kimś byłam ja. I tak zjawiłam się w Zagłębiu. Po dwóch miesiącach jego jednak zwolniono, a ja miałam go zastąpić do czasu, aż kogoś nie znajdą. I tak zostałam do... dzisiaj. Łatwo było wejść do szatni w nowej roli? - Zostałam wsadzona na wysokiego konia, bo mój debiut wypadł w meczu ze Słowenkami w europejskich pucharach. Poza tym zawodniczki w szatni były do niedawna moimi koleżankami z boiska, a teraz musiałam stanąć po drugiej stronie barykady i być tą, która wymaga i ocenia. Wiele z nich to zrozumiało, ale były też takie, które miały z tym kłopot i pojawiły się pierwsze problemy. To była czarna strona mojego wejścia do szatni w nowej roli. Było też wielu zwolenników poprzedniego trenera, którzy źle na mnie patrzyli. Dostawałam anonimy do domu, głuche telefony. Anonimy przychodziły też do sekretariatu klubu. - Pierwsze pół roku to był koszmar psychiczny, ale absolutnie po sobie tego nie pokazywałam. Pracowałam jakby nigdy nic. W końcu zgłosiłam sprawę na policję i wtedy się to skończyło. To musiał być ktoś bliski. Same zawodniczki natomiast były zachwycone nowymi elementami, które wprowadziłam do treningów, bo wcześniej ich nie znały. Poza tym zabroniłam fast foodów, coli i kazałam prowadzić higieniczny tryb życia. Zakazałam też palić papierosów w szatni przed i po meczu, bo były takie, które paliły i to całkiem dużo. Trenerka w profesjonalnym sporcie to ciągle coś wyjątkowego, nawet w kobiecych grach zespołowych. Czuła pani, że jest traktowana inaczej z tego powodu? - Od pierwszych meczów odczuwałam, że jestem traktowana inaczej. Mężczyznom biegającym jako sędziowie i mężczyznom z drugiej strony ławki trenerskiej to wyraźnie przeszkadzało, że jestem kobietą. Było bardzo ciężko. Opowiadam tę historię dzisiaj jako anegdotę, ale była taka sytuacja, że podczas meczu wstałam z ławki i krzyknęłam, iż zawodniczka zrobiła kroki, a sędzia do mnie podszedł i od razu ukarał żółtą kartką. Dwie minuty później trener Monteksu krzyknął do sędziego: "Ty chu..., nie widzisz!?". A arbiter do niego podbiega i mówi: "Andrzej, spokojnie". Tak to wyglądało. - Nikt nie lubi jak się na niego krzyczy, ale nie jestem jedynym trenerem, który krzyczy. Polska niby leży w środku Europy, a ja w zawodzie trenera się czułam jak w kraju, gdzie prawa kobiet stoją zdecydowanie niżej. Jak zajeżdżaliśmy gdzieś na mecz to od razu było pytanie, czy się napijemy wódki, czy whisky. Jak odpowiadałam, że herbatę, to patrzyli jak na obcą. Dzisiaj już się to trochę zmieniło, ale dalej jest ten męski szowinizm. Wielu panów sobie nie radzi z porażkami, bo nie przegrywa z Zagłębiem, tylko ze mną, czyli kobietą. Mężczyznom może łatwiej dotrzeć do kobiet, ale na dłuższą metę lepiej radzą sobie jednak kobiety. Bo kobieta grająca to kobieta zakochana, rozwodząca się, kobieta, która chce być w ciąży, która ma problemy zdrowotne i łatwiej jej o tym porozmawiać z trenerem-kobietą. A sama liga bardzo zmieniła się przez te 17 lat? - Zmieniła się chociażby ze względu na przepisy. Chodzi o możliwość szybkiego wznowienia ze środka, które przeżyłam jeszcze na własnej skórze jako zawodniczka. Podobnie było z braniem czasów. Wprowadzono tą możliwość jeszcze, gdy grałam. Pamiętam, że wielu trenerów nie wiedziało, jak to wykorzystać i co mówić. Kolejna sprawa to gra na czas, gdzie dzisiaj jest to odliczane liczbą podań. W lidze pokazały się też emocje. W Norwegii nauczono mnie, że po zdobyciu gola mam unieść rękę i pokazać radość. Wyrzucić te emocje na zewnątrz. U nas tego nie było i dopiero w ostatnich latach to się zmieniło. Wspomniała pani o przepisach, a sama gra? - Kiedy ja grałam, była bardziej siłowa, a dzisiaj jest szybsza. Bardzo przysłużyła się popularność koszykówki i sprowadzanie zawodników z USA. Nagle się okazało, że wysoki człowiek może być też szybki i sprawny. To przeniosło się na piłkę ręczną, gdzie ktoś "duży" miał nie tylko zdobywać gole, ale z powodzeniem grać w ataku i obronie. Dzisiaj bez względu na wzrost zawodnik musi być sprawny motorycznie, bo trzeba wszystko robić na boisku szybciej i jest więcej biegania. Teraz kobieca piłka ręczna to gra wytrzymałościowo-szybkościowa, a nie siłowa. Zmieniło się też dużo rozwiązań taktycznych. Wróćmy do Zagłębia. 17 lat na ławce trenerskiej i jedno mistrzostwo, osiem wicemistrzostw Polski, cztery Puchary Polski... - Niektórzy powiedzą, że za dużo srebra. Ale w ciągu tych prawie dwóch dekad piłkarki ręczne Zagłębia zdobyły najwięcej medali i pucharów z wszystkich gier zespołowych na Dolnym Śląsku, a pewnie w Polsce też nie znajdzie się wiele klubu z takimi osiągnięciami w tym okresie... A pani jest zadowolona z tych osiągnięć? - Każdemu życzę, aby miał tyle medali. Ja chcę zawsze wygrywać, ale nie zawsze można. Nienawidzę przegrywać i uważam, że z każdym można wygrać. Ale taki jest sport, że albo się wygrywa, albo przegrywa. To ja skończyłam w szatni z myśleniem, że jeszcze przed sezonem zakładamy minus cztery punkty z Lublinem. Jak się rodzi mistrz? W pewnym momencie pokonuje kogoś, kto był mistrzem. Mogę też przegrać, ale zaraz wyjdę na boisko, aby wygrać. W sezonie 2005/06 przegraliśmy mistrzostwo jednym karnym. Czy wygrała drużyna lepsza...? Jedna piłka w tę albo w drugą stronę. Poza tym uważam, że jak się liczy tylko złoto, to może nie rozdawajmy pozostałych medali? Zawsze mierzę w złoto, ale każdy medal dla mnie jest cenny. Nigdy tego dorobku nie będę się wstydzić. Ale nawet jak zdobyliśmy już mistrzostwo, to były głosy, że "nam się udało". Poza tym, jak się wygrywa to jest fajnie, ale jak dotrzeć do zespołu, który przegrał w play off w półfinale i ma jeszcze walczyć o brąz? To jest dopiero wyzwanie dla trenera. Podobnie jak dotarcie do zespołu, aby w następnym sezonie walczył znowu o finał i o najwyższe cele. A mnie się udawało zmobilizować zespół nie raz i nie dwa. Jakie były najmilsze chwile w ciągu tych 17 lat? - Na pewno mistrzostwo Polski, bo pierwsze w historii klubu. Pierwszy puchar kraju też wspominam mile. W ogóle wszystkie sukcesy, które były pierwsze dobrze wspominam, bo wpisywały się na stałe w historię nie tylko klubu, ale też Lubina. Każdy awans do finału w play off też oznaczał wielką radość, bo to był już pewny medal. I te pięciomeczowe pojedynki play-off, bo zawsze były niesamowite i pełne emocji. Poza tym mile wspominam te sezony, kiedy zdobywałyśmy dwa trofea, czyli Puchar Polski i do tego medal w lidze. Dużo było też takich meczów, gdzie wydawało się, że już nic z tego nie będzie, ale się udawało. Takie wygrane smakują zawsze wyjątkowo. Dużo mam tych przyjemnych wspomnień. A jest taki pojedynek, którego pani szczególnie żałuje? - Żałuję, że w drugim roku mojej pracy nie udało się zdobyć mistrzostwa, które było naprawdę blisko. Zabrakło 20 sekund. Co prawda później jeszcze były cztery kolejki do końca, ale jestem przekonana, że już byśmy tego nie wypuściły. Był mecz z Lublinem, obroniliśmy akcje i mieliśmy piłkę. Miała ją zawodniczka z tzw. gorącą głową. Chciałam ją zdjąć, ale już popędziła do przodu i wypaliła w ścianę. Poszła kontra, karny i koniec. Żałuję też finału z sezonu 2005/06, który rozstrzygnęły karne. I finał Pucharu Polski w Mielcu, kiedy przy remisie mieliśmy piłkę, ale źle rozegraliśmy ostatnią akcję i w dogrywce przegraliśmy. Szkoda, bo byłby jeden puchar więcej. Ale ja bardziej pamiętam te milsze chwile i do nich wolę wracać pamięcią. Były sukcesy, medale, ale pewnie też słabsze okresy. Był moment, kiedy czuła pani, że zaraz zostanie zwolniona? - Oczywiście, że tak. Początki były takie, że niemal co roku słyszałem, że wylecę. Jestem urodzoną wrocławianką, w tym mieście się wychowałam i kocham to miasto. Ale to Lubin dał mi szansę pracy na ławce trenerskiej. Zawsze mówię, że serce mam podzielone na pół i wszelkie animozje kibicowskie mnie nie interesują. Ale nie wszyscy to rozumieją i na początku mojej pracy często byłam wyzywana i wytykano mi, że jestem z Wrocławia. Wtedy też bywały nagonki mediów na mnie i na przykład przyjeżdżała telewizja z kamerą albo dzwoniono do klubu z pytaniem, kiedy Karkut zostanie zwolniona. W Zagłębiu nie podejmuje się jednak decyzji pod presją mediów i za to bardzo chwalę tę klub oraz prezesa Witolda Kuleszę, który od lat z powodzeniem go prowadzi. A kiedy Bożena Karkut poprowadzi reprezentację? - Nadzieja umiera ostatnia, ale chyba nie mam szans. Miałam kontakt z reprezentację młodzieżową. Raz Zagłębie grało jako reprezentacja Polski w turnieju na Węgrzech. To był zaplanowany turniej, z którego nie można się było wycofać, a pierwsza reprezentacja miała inne plany. W związku wpadli na pomysł, abym ja to wzięła z Zagłębiem. To był silnie obsadzony turniej z Rosją i Rumunią. Można powiedzieć, że byłam wtedy trenerką reprezentacji, bo Zagłębie grało jako Polska. Wzięłam też swego czasu reprezentację plażową, ale to było w momencie, gdy "plażówka" dopiero stawiała u nas pierwsze kroki. Na mistrzostwach Europy i mistrzostwach świata dziewczyny dzielnie walczyły i były tuż za światową czołówką, co było niezłym wynikiem. Podjęłam też wyzwanie, kiedy był konkurs na selekcjonera, ale wygrał Kim Rasmussen. Słyszałam później w związku, że na pewno o mnie nie zapomną, ale stało się inaczej. Niby znowu miał być konkurs, byłam gotowa, aby wziąć w nim udział, ale później się okazało, że wszystko jest rozstrzygnięte. Rozmawiał: Mariusz Wiśniewski