Wyspy Owcze, niewielki archipelag będący pod protektoratem Danii, to prawdziwy handballowy fenomen. Choć mają tylko nieco ponad 50 tysięcy mieszkańców, zakwalifikowali się do pierwsze mistrzostwa Europy, przywożąc do Niemiec, a konkretnie do Berlina, kilka młodych gwiazd, niesamowitą grupę kibiców, którzy absolutnie zdominowali Mercedes-Benz Arenę, a także powiew świeżości w świecie piłki ręcznej. Mimo to absolutnym faworytem tego meczu byli Słoweńcy, naszpikowani gwiazdami europejskiej piłki ręcznej. I każdy inny wynik, niż ich wygrana, byłby nie tylko niespodzianką, ale i sensacją dużego kalibru. Zaczęło się jednak od niesamowitej gry Farerów, którzy niesienie dopingiem swoich fanów, zaskoczyli faworytów i wyszli na prowadzenie 4:2 Kiedy stojący w ich bramce Pauli Jacobsen odbijał rzuty Słoweńców, dziennikarze z Bałkanów przecierali oczy ze zdumienia. Każdej akcji słoweńskiej drużyny towarzyszyły przewlekłe gwizdy, a gracze z Wysp Owczych wyraźnie czuli, że to ich święto. I nie zamierzali szybko "odejść od stołu". Sensacyjny początek spotkania, szaleństwo na trybunach Po dziesięciu minutach gry był już jednak remis 5:5. Słoweńcy szybko opanowali nerwy i zaczęli bardzo spokojnie budować kolejne akcje. Nawet szalony doping farerskich fanów nie potrafił ich zdekoncentrować i w 12. minucie po rzucie Jure Doleneca wyszli na prowadzenie 6:5. Dopiero po raz drugi w tym spotkaniu, co pokazuje, jak sensacyjnie się zaczęło. Farerzy jednak nie pękali i w 22. minucie Vilhem Poulsen efektownym rzutem doprowadził do remisu 8:8. Mimo kilku nieskutecznych rzutów cały czas trzymali się bardzo blisko Słoweńców pokazując, jak wiele w sporcie znaczy charakter i fantazja. Na trybunach trwał prawdziwy festyn w wyspiarskim stylu, a na parkiecie Elias Ellefsen á Skipagøtu i jego koledzy robili wszystko, bo ten piękny wieczór za szybko nie stracił dla nich uroku. O dziwo, jednym z bohaterów w reprezentacji Słowenii był bramkarz Klemen Ferlin, który kilka razy bronił w naprawdę trudnych sytuacjach. Dzięki niemu do przerwy mieliśmy remis 13:13. Co i tak było sensacją i zwiastowało ogrom emocji po przerwie. Słowenia wrzuciła wyższy bieg Po zmianie stron zawodnicy Wysp Owczych nadal z ogromną werwą atakowali słoweńską bramkę. Hakun West Av Tegum był bardzo skuteczny ze skrzydła, nieźle wyglądał też szybki atak i kiedy w 33. minucie, po rzucie z koła Teisa Horna Rasmussena Farerzy wyszli na dwubramkowe prowadzenie, u Słoweńców na ławce zrobiło się nerwowo. Na krótko, bo szybko doprowadzili do wyrównania, a pięć minut później po trafieniu Mihy Zarabeca to oni prowadzili 19:17. I, niestety dla widowiska, był to przełomowy moment tego spotkania. Słoweńcy zaczęli odskakiwać rywalom. Na kwadrans przed końcem prowadzili już 25:21. Górę zaczęło brać doświadczenie i ogranie ekipy z Bałkanów, która będzie kolejny rywalem reprezentacji Polski. Farerscy kibice nie ustawali w dopingu, ale ich ulubieńcom na parkiecie zaczynało brakować sił. To mogła być wielka sensacja, jedna z największych w historii handballowego Euro, ale, parafrazując znany przebój grupy Lad Pank, nie była. Słoweńcy zagrali z chłodną głową w drugiej połowie, pozwolili się wyszumieć graczom z Wysp Owczych i potem bezlitośnie wykorzystali każdy ich błąd. Co prawda w pierwszych 30 minutach to Farerzy stwarzali lepsze wrażenie i pokazali, że nieprzypadkowo znaleźli się w elicie, ale jednak Słowenia potrafiła w odpowiednim momencie włączyć wyższy biegi i zasłużenie wygrała 32:29. Nie było to zwycięstwo okazałe, ale Słoweńcy wypełnili zadanie i mogą szykować się do meczu z "Biało-Czerwonymi". Dla podopiecznych Marcina Lijewskiego ten mecz to cenny sygnał, że Farerów nie wolno zlekceważyć, a starcie ze Słowenią, jak zwykle zresztą, będzie naprawdę bardzo ciężką przeprawą.