Już przed rozpoczęciem tego spotkania mistrzowie olimpijscy i gospodarze mistrzostw świata mogli być pewni awansu do drugiej rundy - a to za sprawą wcześniejszego, dość niespodziewanego zwycięstwa Macedonii Północnej nad Szwajcarią, co zapewniło co najmniej drugie miejsce Francji. Tu jednak walka toczyła się o coś więcej - o dwa punkty w drugiej fazie, w której już tylko dwie z sześciu drużyn wywalczą awans do strefy medalowej. A jedni i drudzy mają takie marzenia. Znakomity Andreas Wolff to za mało. Mimo, że Niemcy dobrze zaczęli, to szybko pojawiły się problemy Niemcy zaczęli kapitalnie - Johannes Golla siał popłoch na linii szóstego metra, doświadczony Luka Karabatić nie mógł kompletnie sobie z nim poradzić. A do Golli zagrywał zwykle Juri Knorr, albo też rzucał z dystansu. Ten duet zdobył pierwszych pięć bramek dla Niemiec, gospodarze turnieju prowadzili 3:0, później 4:1. Francuzi nadrabiali umiejętnościami swoich gwiazd, choć np. Dika Mem miał spory problem z odpowiednim wejściem w to spotkanie. W 12. minucie Nicolas Tournat doprowadził pierwszy raz do remisu 6:6, a już za chwilę Nikola Karabatić dał mistrzom olimpijskim prowadzenie. W grze w liczebnej przewadze Francuzi byli bowiem bezwzględni, a Niemcom doszedł problem: ich podstawowy obrońca Christoph Steinert po kwadransie miał już dwie kary. Nie było to spotkanie wybitne, choć grały przecież dwie znakomite drużyny. Francuzi zdecydowanie szybciej i skuteczniej rozgrywali swoje ataki, defensywa Niemiec była dziurawa, często gospodarze ratowali się karami. A te doprowadziły do sześciu rzutów karnych w samej pierwszej połowie. W bramce stał jednak niesamowity Andreas Wolff - golkiper Industrii Kielce zaliczył w 18. minucie dwie kolejne kapitalne interwencje, licznik wskazywał mu już wtedy osiem obron i ponad 40 procent skuteczności. Nie mógł tylko znaleźć sposobu na Hugo Descata przy jego dwóch pierwszych rzutach karnych, więc do bramki wszedł na moment David Späth. I ku radości niemieckich kibiców popisał się kapitalną interwencją, a później jeszcze powtórzył ten wyczyn. I o ile gospodarze prowadzili na trzy minuty przed przerwą 15:14, to ostatnie słowo, a nawet trzy, należały do Francji. Zwłaszcza atomowe rzuty z dystansu Melvina Richardsona, a później Elohima Prandiego mogły zrobić wrażenie - dały prowadzenie Podopiecznym Guillaume'a Gille'a 17:15. Niby Niemcy byli blisko, a jednak wciąż daleko. Potrzebowali jakieś przełomu Ten wynik mógł o tyle zaskakiwać, że niemieccy bramkarze mieli w pierwszej połowie aż 11 skutecznych interwencji, a Francuz Remi Desbonnet - zaledwie pięć. To też świadczyło o skuteczności linii obronnej mistrzów olimpijskich, która poprawiła się w drugim kwadransie. Było jasne, że jeśli gospodarze chcą coś osiągnąć, muszą znaleźć jakieś alternatywne rozwiązania w ataku. Było o to jednak ciężko, Francja szybko odskoczyła na cztery trafienia (19:15) i nawet jeśli Niemcy odrabiali część tych strat, to można było odnieść wrażenie kontroli ze strony "Trójkolorowych". W 44. minucie gospodarze mogli jednak doprowadzić w końcu do remisu, tę szansę dała im dziesiąta w całym spotkaniu interwencja Wolffa. I zmarnowali ją rzut Knorra został wyblokowany. A za chwilę już było 25:23. Niemcy jednak nie zrezygnowali, złapali flow, najpierw wyrównali, a Kai Häfner dał im prowadzenie 26:25. Mercedes-Bez Arena niemal się unosiła od dopingu, jak w transie znów bronił Wolff. Tyle że gdy ważyły się losy tego spotkania, podopiecznych Alfreda Gislasona dopadła ponad siedmiominutowa niemoc. Nie w takim momencie, nie w starciu z tak mocnym i utytułowanym rywalem - to musiało się źle skończyć. Francja wyrównała, później rzuciła jedną bramkę, drugą, trzecią. Odskoczyła na 30:27, tego już nie mogła zmarnować. I po zwycięstwie 33:30 to ona rozpocznie w czwartek drugą fazę z dwoma punktami. Dla Niemców limit wpadek raczej już się skończył - jeśli myślą jeszcze o grze w półfinale "swojego" turnieju.