"Powoli przetrawiliśmy spotkanie z Norwegią. Oglądaliśmy po nocach ten mecz i wiemy, co było nie tak i dlaczego było nie tak. Nie ma co tego rozpamiętywać. Żaden z nas nie zagrał tak, jak powinien. Mieliśmy dobre momenty w obronie, co cieszy, ale błędy w ataku i w konsekwencji kontry nas zabiły" - analizował dzień po przegranym meczu z Norwegią selekcjoner Marcin Lijewski. Przed spotkaniem ze Słowenią, które dla Polaków było meczem o wszystko, selekcjoner naszej drużyny mógł być w nieco lepszym nastroju, bo w końcu mógł skorzystać z Michała Daszka i Piotra Jędraszczyka, którzy zastąpili Damiana Przytułę i Mateusza Kosmalę. Szczególnie gracz Wisły Płock był niezwykle cennym wzmocnieniem, bo miał być receptą na naszą największą bolączkę, czyli zawężanie gry w ataku. Na dodatek Polacy byli niezwykle zmotywowani, bo pałali chęcią rewanżu za zeszłoroczną porażkę w Katowicach. I kilka innych wpadek ze Słowenią, która ewidentnie nam nie leży. Kosztowne błędy, Polacy pod ścianą Polacy zaczęli z dużym animuszem, bardzo aktywny był znów nasz bombardier Szymon Sićko, którego rzutu z dziewiątego metra były nie do zatrzymania. Niestety to samo można było powiedzieć o Borucie Mackovseku, na którym w większości opierał się atak naszych rywali. Słoweńcy robili w pierwszych minutach sporo błędów, ale nie udało nam się tego wykorzystać i im odskoczyć. Po dziesięciu minutach było 5:5, co zwiastowało zażartą walkę. Dwie proste straty Polaków sprawiły, że rywale odskoczyli nam na dwubramkowe prowadzenie, ale po chwili Blaż Blagotinsek został odesłany na ławkę kar i najpierw Kamil Syprzak wykorzystał rzut karny, a w kolejnej akcji do pustej bramki rzucił Mikołaj Czapliński i odrobiliśmy straty. Zaczęła pojawiać się też w końcu gra z obrotowymi, bo nie tylko wspomniany Syprzak, ale i Maciej Gębala w końcu zaczęli otrzymywać piłki w ataku. Niestety ponownie Polacy zaczęli oddawać rzuty zbyt pośpiesznie i w 20. minucie po trzecim wykorzystanym przez Słowenię rzucie karnym, tym razem przez Gaspara Marguca, przegrywaliśmy 10:12. Mieliśmy też trochę pecha, bo Sićko trafił w poprzeczkę, Jakub Szyszko w słupek. Końcówka pierwszej części gry zdecydowanie należała do naszych przeciwników. Słoweńcy zaczęli wykorzystywać nasze błędy w ataku, biegali do kontry i odjechali nam na sześć trafień, prowadząc do przerwy 20:14. Nasz zespół został postawiony pod ścianą, bo odrobienie takiej straty nie było łatwe, szczególnie z drużyną tej klasy, co podopieczni Urosa Zormana. Nadzieja kibiców jednak naprawdę umiera jako ostatnia, stąd cały czas na Mercedes-Benz Arenie słychać było głośny doping biało-czerwonych fanów. Choć trzeba przyznać, że trafienie Słoweńców równo z końcową syreną, niemal z zerowego konta, które arbitrzy musieli sprawdzać na monitorach, mogło podciąć skrzydła nawet najwierniejszym kibicom... To zresztą nie była najlepsza połowa naszych bramkarzy, którzy praktycznie ani razu nie "zderzyli się" z piłką, co było wstydliwą statystyką. Koniec marzeń, ogromne rozczarowanie Polaków Druga połowa zaczęła się dla nas nieudanie, bo dopiero po trzech minutach gry Jakub Szyszko trafił do bramki, podczas gdy Słoweńcy dwukrotnie pokonali Jakuba Skrzyniarza. Po pierwszych dziesięciu minutach było 25:17 dla naszych rywali, którzy kontrolowali to, co dzieje się na parkiecie. Na rozegraniu pojawił się u nas Michał Daszek, co miało w końcu pozwolić nam grać szeroki, ale wracający po chorobie zawodnik Wisły Płock sam nie był w stanie rozmontować słoweńskiej obrony. Słoweńcy wyraźnie się rozluźnili i zaczęli w ataku grać z dużym polotem. Na dodatek Klemen Ferlin kilka razy zatrzymał nasze rzuty i na dziesięć minut przed końcem spotkania było już 30:21 dla podopiecznych Urosa Zormana. W ostatnich minutach Polacy walczyli, by chociaż spróbować dojść do rywali. Zarówno Daszek, jak i Piotr Jędraszczyk kilka razy zaskoczyli słoweńską obronę. Wystarczyło to jednak tylko do zmniejszenia strat. Ostatecznie Słowenia wygrała 32:25 i to tę drużynę zobaczymy w Hamburgu w drugiej fazie mistrzostw. Niestety scenariusz, który znamy z piłki nożnej, powtórzyli nasi piłkarze ręczni. Po przegranym meczu otwarcia, nie udało się wygrać meczu o wszystko. I zostało nam tylko spotkanie o honor. Na koniec pobytu w Berlinie 15 stycznia Polacy zagrają z Wyspami Owczymi. I wcale nie będzie łatwo, bo Farerzy akurat nie mają niczego do stracenia, dla nich sam udział w mistrzostwach to historyczny sukces, a mają w składzie młodych, głodnych zawodników, którzy potrafią grać w piłkę ręczną. Pierwszy w karierze trenerskiej duży turniej Marcina Lijewskiego kończy się rozczarowaniem. Przed nim dużo pracy, by przywrócić zespół na dobre tory. Na razie cel jest bardzo daleko.