Mercedes-Benz Arena w Berlinie długo czekała na to, by gościć w swoich progach reprezentacją Niemiec, czyli gospodarzy całych mistrzostw. Po niesamowitym spektaklu i nowym frekwencyjnym rekordzie świata w Duesseldorfie nasi zachodni sąsiedzi mieli zagrać w swojej stolicy, przed kilkunastoma tysiącami wiernych fanów, czekających na sukces podobny do tego w 2007 roku, kiedy Niemcy organizowali mistrzostwa świata. I zdobyli złoto po pamiętnym finale z prowadzoną przez Bogdana Wentę reprezentacją Polski. Zanim jednak w Berlinie pojawili się gospodarze, na parkiet wyszły drużyny Szwajcarii i Francji. Spotkanie miało dodatkowy smaczek, bo spotkały się dwie wielkie legendy piłki ręcznej Andy Schmid i Nikola Karabatić, które żegnają się z profesjonalną karierą. Zdecydowanym faworytem byli "Trójkolorowi", choć dominujący na trybunach fani Szwajcarii byli pełni wiary, że ich ulubieńcy postawią się znacznie bardziej utytułowanej drużynie. Sensacyjny początek spotkania. "Kopciuszek" się postawił I w pierwszych 30 minutach Schmid i spółka absolutnie nie zawiedli oczekiwań swoich kibiców. Francuzi, którzy byli w lepszej sytuacji, bo w pierwszym meczu gładko pokonali Macedonię Północną, wyszli na parkiet nieco nazbyt rozluźnieni i po pierwszych dziesięciu minutach nieoczekiwanie przegrywali 4:5. Taki wynik tylko nakręcił Szwajcarów, którzy w pierwszym meczu ulegli Niemcom i prezentowali się bardzo słabo w ataku, a tutaj wyglądali jak zupełnie inny zespół. Co więcej, absolutnie nie przestraszyli się rywali i cały czas starali się grać ciekawą, ofensywną piłkę ręczną. Czarował Andy Schmid, dobrze w bramce spisywał się Nikola Portner, urodzony we Francji, i chociaż aktualni mistrzowie olimpijscy cały czas starali się kontrolować boiskowe wydarzenia, to po celnym rzucie Lukasa Laube w 21. minucie zrobiło się 10:10. Końcówka pierwszej połowy to naprawdę szalone akcje z obu stron. Szwajcarzy prowadzili już nawet dwiema bramkami, ale Francuzi szybko zdołali odrobić straty i wyjść na prowadzenie 14:13. Jednak w ostatniej akcji tej części gry efektownym trafieniem popisał się Manuel Zehnder i do przerwy w Berlinie był remis, który na pewno należało traktować jak niespodziankę dużego kalibru. Pojedynek bramkarzy w Berlinie, wielkie emocje w końcówce Po powrocie na parkiet Francuzi włączyli wyższy bieg i zupełnie zdominowali rywali. Efektowne rzuty Diki Mema i Nedima Remiliego, a także niesamowita skuteczność Ludovica Fabregasa sprawiły, że po dziesięciu minutach drugiej części gry faworyci prowadzili już 20:16. Szwajcarscy fani wciąż wierzyli, ale ich ulubieńcy jakby zacięli się w ofensywnie i zupełnie nie mogli znaleźć sposobu na pokonanie Samira Bellahcene. Szwajcarów przy życiu trzymał znakomicie dysponowany Portner i głównie dzięki jego interwencjom Szwajcarzy, którzy popełniali błędy w ofensywie, kwadrans przed końcem spotkania przegrywali tylko 21:22. Na parkiecie w Berlinie nie brakowało emocji, a wyrównany wynik sprawił, że ponownie pachniało sensacją w hali, która dzień wcześniej oglądała remis Norwegii z Wyspami Owczymi. W pewnym momencie oglądaliśmy zresztą pojedynek bramkarzy, bo Bellahcene też bronił ze skutecznością dochodzącą do 50 procent. Jednak nawet on nie był w stanie zatrzymać Szwajcarów, którzy po "kroplówce" od Portnera się rozkręcili. I siedem minut przed końcem meczu, po trafieniu Zehndera, doprowadzili do remisu 24:24. Na 60 sekund przed końcem, przy remisie, mistrzowie olimpijscy mieli rzut karny. Jednak pojedynek z Portnerem przegrał Melvyn Richardson i Szwajcarzy stanęli przed możliwością sprawienia sensacji dużego kalibru, bo tak należałoby określić ich zwycięstwo z Francją, jednym z kandydatów do złotego medalu. Francuzi pokazali jednak ogromną determinację w obronie i zdołali wybronić ostatnią akcję. Mecz zakończył się remisem 26:26, co i tak jest sporą niespodzianką. I wielką sprawą dla Szwajcarów, którzy po końcowej syrenie nie ukrywali radości z takiego rezultatu.