Artur Gac, Interia: Dziś wielu widzi Krzysztofa Piątka - piłkarza na świeczniku, a pan zna historię chłopca, który trafił do pana w wieku 11 lat. Dłuższy czas trwało mozolne budowanie piłkarza, o którym nie można było wtedy powiedzieć, że będzie piłkarzem tego formatu. Andrzej Bolisęga, pierwszy trener Krzysztofa Piątka: - Dobrze, że zwrócił pan na to uwagę. W ostatnich dniach wszystkie media mnie pytały, czy gdy Krzysiek miał 11 lat, to ja już widziałem w nim wielkiego piłkarza. Przecież musiałbym być jakimś wizjonerem i mieć zdolności przewidywania przeszłości. Nigdy, żaden trener, mając chłopca w wieku 11 lat nie jest w stanie powiedzieć, że jego wychowanek za chwilę będzie grał na takim poziomie, jak teraz Krzysiek. Wszyscy zawodnicy przechodzili ten sam etap szkolenia i on nie był traktowany w sposób szczególny. Potrzebne było szczęście, dużo pracy oraz pewne umiejętności wrodzone, czyli to, że piłka go "szuka". To wszystko razem wzięte pozwoliło mu wybić się ponad przeciętność. Równie dobrze mogło być tak, że gdyby nie przeszedł do Genui i nie strzelił tylu goli, to teraz nie rozmawialibyśmy o transferze do Milanu. Mam też wrażenie, że wiele mediów błędnie informuje, że w ogóle pierwszym klubem Piątka była Lechia Dzierżoniów. Tymczasem wcześniej były dwa inne kluby, nieformalnie Niemczanka Niemcza, a następnie założona przez pana szkółka piłkarska UKS Dziewiątka Dzierżoniów. I dopiero później Lechia. - Tak, to prawda, możemy to uszczegółowić. Historii Niemczy nie znam, wiem że nawet nie ma żadnych dokumentów dotyczących gry Krzyśka w Niemczance. W każdym razie pewnego razu pojechałem z drużyną z rocznika 1995 na test-mecz do Niemczy, grając z dużo starszymi zawodnikami z drużyny Niemczanki. W tej drużynie pojawił się Krzysiek, który mimo młodego wieku się wyróżniał i po tym meczu od razu "zawinąłem" go do Dzierżoniowa. Istotnie najpierw występował w szkółce - obecnie pod nazwą UKS Lechia, którą założyłem z rodzicami, a od początku bezpośrednio przynależała do klubu. Czyli, podsumowując, Krzysiek stawiał w Niemczance pierwsze kroki, ale tak naprawdę jego pierwszej rejestracji w związku dokonałem ja, jako zawodnika naszej szkółki. Przez pierwsze lata chyba nie można było powiedzieć, że postępy w jego przygodzie z piłką następowały w sposób iście ekspresowy. To były normalne, niczym niewyróżniające się początki młodego piłkarza? - Tak jest, Krzysiek podążał taką samą drogą jak każdy z naszych piłkarzy, prezentujących pewien poziom. Jego etap rozwoju był taki, że w wieku 17 lat dostał szansę zadebiutowania w zespole seniorów Lechii Dzierżoniów w trzeciej lidze, co też go kształtowało. Dobrze, że potem trafił do Zagłębia Lubin, bo pewnie gdyby dłużej został w Lechii, to my już za dużo byśmy go nie nauczyli. Później przeszedł do Cracovii, gdzie trafił na trenera Michała Probierza. To wszystko widocznie przygotowało Krzyśka do bardzo poważnej piłki. Pełny szacunek dla wszystkich ludzi na jego drodze, a przypomnę też, że jest on absolwentem Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Dzierżoniowie o profilu piłki nożnej, do której uczęszczał w gimnazjum. Tam też dwóch trenerów codziennie mocno z nim pracowało na zajęciach. To pokazuje, że każdy dołożył jakąś cegiełkę do tego, że dzisiaj Krzysiek jest piłkarzem Milanu. Szczęście też było nieodzowne i dobrze, by nieprzerwanie mu sprzyjało. Trzymając się chronologii, transfer z Dzierżoniowa do Lubina doszedł do skutku głównie za sprawą ówczesnego dyrektora akademii Zagłębia Richarda Grootscholtena? - Powiem tak: my od wielu lat współpracujemy z Zagłębiem. I tak naprawdę każdy wyróżniający się zawodnik Lechii jest od razu monitorowany przez klub z Lubina. Mieliśmy to szczęście, że jeden z trenerów w Dzierżoniowie Jacek Kubasiewicz był szkoleniowcem bramkarzy w Zagłębiu. I to on, z pierwszej ręki, przekazywał informacje na temat naszych zdolnych chłopaków. Zresztą w tym samym czasie, co Krzysiek, do Zagłębia poszedł Jarosław Jach. Scenariusz właściwie nie ulega zmianie: co roku Zagłębie zabiera do siebie dwóch naszych najzdolniejszych piłkarzy Lechii. Już powiedział pan, że nieodzowne było też szczęście, by kariera Piątka tak wystrzeliła z katapulty. Czy prawdą jest, że trenerzy za młodu niespecjalnie go nie dostrzegali, nie powołując nawet do wojewódzkich kadr? - Od wielu lat przyjęliśmy w Dzierżoniowie taką misję trenerską, która się sprawdza, że dla nas nie jest ważne wygrywanie turniejów i strzelanie nie wiadomo jak dużo goli. Zawsze staraliśmy się, by nasze drużyny grały z rocznikami dużo starszymi. W konsekwencji często przegrywaliśmy, ale dzięki temu chłopcy trochę inaczej się kształtowali i hartowali swoje charaktery. Dla mnie zawsze lepiej było przegrać z lepszą drużyną niż wygrać 10-0 ze słabym przeciwnikiem. Ten cały system, głośno mogę powiedzieć, sprawdza się i mam nadzieję, że za chwilę wychowamy kolejnych Krzyśków Piątków. A pan to zauważał, że trenerzy nie do końca widzieli jego potencjał? - Krzysiek był jednym z wielu czołowych naszych zawodników, ale to nie była postać, która stała ponad innymi, robiła jakąś niesamowitą różnicę i rzucała na kolana. On prezentował solidny poziom, ale takich Krzyśków w drużynach młodzików, później w juniorach i seniorach, było kilku. Każdy z nich otrzymywał te same szanse. Natomiast, odpowiadając precyzyjnie na pana pytanie, Krzysiek był zdolny i to było widać, lecz wybitnie nie wyróżniał się ponad innych chłopców. Jaki był przełomowy moment, w którym pomyślał pan: tak, ten gość ma szansę zrobić karierę! - Zobaczyłem to wtedy, gdy został kapitanem zespołu Cracovii. Obejrzałem ten mecz i ujrzałem Krzyśka z opaską, który chyba nawet strzelał karnego. Potem słyszałem kilka wypowiedzi trenera Probierza, którego bardzo cenię. To wtedy pomyślałem: to będzie kawał piłkarza i chyba osiągnie coś wielkiego, skoro młody chłopak dostaje szansę w Krakowie od takiego fachowca, jak trener Probierz, a dodatkowo zostaje kapitanem, czyli posiada predyspozycje na boisku, by być liderem drużyny i strzelać gole. Trener Probierz, gdy prognozował niechybnie rosnącą wartość Piątka, zaczął urastać do miana szaleńca. - Dobrzy trenerzy to mają, gdy widzą chłopaka na co dzień, obserwują jego zachowanie na treningu, oceniają podejście i dostrzegają, że piłka go szuka. Wtedy takie rzeczy można mówić głośno. A trener Probierz znany jest z tego, że mówi to, co myśli i faktycznie jego słowa sprawdziły się w stu procentach. W tej rozmowie nie twórzmy hagiografii, czyli żywotu świętego, tylko mówmy szczerze, a jak to w życiu każdego - są lepsze i gorsze chwile i chyba nikt nie jest aniołem. Proszę przywołać choć jeden moment, gdy Krzysztof ewidentnie czymś panu podpadł. - Zdarzyło się to podczas mojego pierwszego wyjazdu z Krzyśkiem na duży turniej do Francji, który notabene wygraliśmy, a w finale pokonaliśmy zespół FC Metz. Ten wyjazd był jednak o tyle ciekawy, że miałem taki układ z organizatorami, iż nasi młodzi piłkarze spali u rodzin francuskich. O ile w sprawie większości 11-latków, którzy ze mną pojechali, miałem telefony od tych rodzin, by zabrać dzieci z powodu płaczu, bo się boją i nie chcą zostać, tak doskonale pamiętam jeden, diametralnie inny telefon. Pewna rodzina francuska zadzwoniła i powiedziała, żebym przyjechał i zabrał od nich Krzyśka, bo tak łobuzuje i daje popalić, że nie mogą z nim wytrzymać. Jeszcze tego samego wieczora pojechałem do tych państwa i musiałem utemperować Krzyśka, który wszedł do tej rodziny, jak do siebie. Po prostu robił wszystko to, co chciał i nie miał zamiaru się podporządkować. Jednocześnie był jedynym dzieckiem, który w jakiś cudowny sposób dogadywał się z Francuzami, choć kompletnie nie znał języka. Czyli wszedł na pewniaka i zaczął dyktować warunki? - Był niegrzeczny, cały Krzysiek. I to też pokazał w tym domu, gdy bez kompleksów odnalazł się daleko od rodziny z nieznajomymi ludźmi, którzy nie mogli nad nim zapanować. Musiałem zainterweniować i dosyć poważnie go uspokajać. Dobrze, że pan to mówi, bo czasami mamy skłonność - gdy ktoś osiąga bardzo wysoki poziom - do gloryfikowania takich sportowców, co kończy się tym, że ich życiorysy wydają się krystaliczne i nieosiągalne dla wpatrzonych w nich młodych chłopców, będących na etapie łobuzowania. - Proszę państwa, Krzysiek był wielkim łobuzem poza boiskiem, ale także potem na boisku. I właśnie za to zawsze mocno go ceniłem. Łobuzowanie poza boiskiem jak jeszcze się przejawiało? - Jadąc z drużyną na turniej lub obóz zawsze wiedziałem, że jeśli wydarzy się coś złego, to na sto procent chodzi o Krzyśka. Nawet nie musiałem wychodzić z pokoju. Gdy dostawałem informację, że jakiś incydent miał miejsce, to w ciemno mówiłem, że Krzysiek musiał w tym maczać palce. Mówimy też o poważniejszych wyskokach? - Przypomnę, że miałem tych chłopców w wieku 11-12 lat, więc ich wybryki były drobne. Najczęściej dotyczyły sprzeczek, a nie sytuacji ekstremalnych. W każdym razie Krzysiek nieustannie był w centrum uwagi i wiedziałem, że z jego strony czegoś zawsze należy się spodziewać. Przywołany do porządku, potrafił się zdyscyplinować? - Tak, na... jeden dzień dostosowywał się do zasad, a później znów była powtórka z rozrywki. Wielką rolę odgrywał jego tata, który trzymał go twardą ręką. Miałem nawet sytuacje, że musiałem prosić tatę o wsparcie, by doprowadził Krzyśka do ładu, bo nie mogłem dalej funkcjonować w grupie z takim łobuzem. Tata przemawiał mu do rozsądku, co pomagało już na tydzień. W jakich sytuacjach potrzebna była interwencja ojca Krzysztofa? - Różnych... Miałem nawet taką sytuację, że Krzysiek przestał trenować w drużynie dziecięcej. A że był zawodnikiem cennym, to też mi zależało, żeby wrócił. Wiem, że wtedy tata mocno nad nim pracował. Od niego dostać jasną informację, że ma wznowić treningi bez żadnego gadania. Tak po prostu, z przekory, przestał trenować, czy inne rzeczy zaczęły go zajmować? - Myślę, że początek Krzyśka był bardzo ciężki. Przypomnę, że chłopiec dojeżdżał autobusem z Niemczy, a codziennie rano o godz. 7 zaczynaliśmy pierwszy trening. Później szedł do szkoły, po czym wracał na kolejny trening. Przez to do domu wracał późno. Sądzę, że dało znać o sobie zmęczenie. Dzieci w jego wieku i koledzy z Niemczy pewnie beztrosko biegali po podwórku, a on już w młodym wieku nie miał czasu na zabawy, będąc podporządkowanym rygorowi treningów i szkoły. Czyli młody człowiek, w takich reżimie, być może najzwyczajniej w świecie się zbuntował. - Pewnie tak było, bo to wszystko kolidowało mu z zainteresowaniami i innymi atrakcjami. Jednak, jak powiedziałem, bardzo sprawnie zadziałał jego tata, szybko przywołując syna do porządku i na dobre wrócił do trenowania. Rozmawiał Artur Gac