Mecz towarzyski. Z Mołdawią. Bez Roberta Lewandowskiego. Bez Piotra Zielińskiego. Po serii słabych meczów reprezentacji. Samo wypisanie tych pięciu faktów na temat piątkowego wieczoru na Stadionie Śląskim powoduje, że na gęsią skórkę można by liczyć tylko w przypadku nagłego ataku chłodu - bo na pewno nie z emocji. Poza pożegnaniem Kamila Grosickiego, dla którego był to ostatni mecz w kadrze, tu nie mogło wydarzyć się nic, co zostałoby zapamiętane na dłużej, niż pamięta się spacer do pobliskiego sklepu. To wszystko prawda, ale i pozory. O ile sam mecz z Mołdawią - jedną z najgorszych drużyn w Europie (tak, tak, mamy w głowie nasze ostatnie wyniki z nimi...) - nie miał większego znaczenia dla historii polskiej piłki, o tyle jako składowa czerwcowego zgrupowania odgrywał misterną rolę. - Wykorzystamy go pod kątem przygotowania fizycznego do meczu z Finlandią - nie krył Michał Probierz. A - jak wiemy - trudno o ważniejsze spotkanie pod kątem walki o co najmniej baraże eliminacji mistrzostw świata, niż to wtorkowe w Helsinkach. Stąd skład bardzo zbliżony do optymalnego (gdyby nie kontuzja, wyszedłby w nim także Zieliński). I jednocześnie taki, który miał odpowiedzieć na kilka pytań dotyczących piłkarzy, co do których Probierz zaufanie ma raczej ograniczone - Matty’ego Casha, Bartosza Slisza, czy debiutującego Mateusza Skrzypczaka. Czysto sportowo? Jak to z Mołdawią - czyli jak po grudzie. Niby przewaga, niby w miarę skutecznie funkcjonujący pressing, ale kompletnie żadnego przełożenia na sytuacje bramowe. Faza budowania akcji - powolna. Nawet przy piłce zamkniętej niemal do sejfu, niedostępnej dla Mołdawian, nie można było odnieść wrażenia, że wkrótce zaczniemy liczyć gole dla Polaków seriami. Z pierwszych dwóch kwadransów można było zapamiętać jedynie strzał Sebastiana Szymańskiego z dystansu. Zbyt słaby, by mógł wpaść do siatki. Po upłynięciu tego czasu gry, na polskiej ławce nastąpiło poruszenie - to był moment, w którym z boiska miał zejść Kamil Grosicki. A że dla zawodnika tak zakochanego w reprezentacji Polski najlepszym pożegnaniem byłby jej gol, to... dokładnie wtedy padł, na odchodne. Adam Buksa zagrał piłkę w boczny sektor pola karnego, a Matty Cash - jeden z tych, którzy muszą u Probierza walczyć o swoje - efektownym strzałem posłał ją tam, gdzie mołdawski bramkarz Cristian Avram nie mógł sięgnąć. O inne pozytywy bardzo trudno. Jeśli założeniem, wcale niegłupim, biorąc pod uwagę nadchodzący mecz z Finlandią, było wygranie przy niskim zużyciu energii - plan został wykonany perfekcyjnie. Natomiast można mieć wątpliwości, czy faktycznie o takie granie chodziło. Tym bardziej, że po kilku zmianach w obu drużynach, sejf z piłką okazał się otwarty, a polska defensywa - lekko dziurawa. Był to oczywiście efekt niskiego i średniego pressingu, na jaki przeszedł zespół Probierza - gorzej, że w jego efekcie omal nie straciliśmy bramki. Ion Nicolaescu, nasz kat z ostatnich eliminacji Euro, tym razem nie był jednak tak precyzyjny i w bardzo dobrej sytuacji uderzył wprost w Marcina Bułkę. Wtedy skończyło się na strachu, a ostatecznie skończyło się wyższym zwycięstwem. Tuż przed końcem spotkania Bartosz Slisz zrobił dokładnie to, o co na każdym zgrupowaniu apeluje Michał Probierz - strzelił z dystansu. Na tyle precyzyjnie, że piłka drugi raz wylądowała w siatce. Ale przyjmijmy, że takie mecze nie służą wyciąganiu daleko idących wniosków. Te raczej nie umieszczałyby Polski w gronie faworytów mundialu. Wstrzymajmy się - przynajmniej do wtorku. Może właśnie takiego meczu z Mołdawią polscy piłkarze potrzebowali, by wejść w jakikolwiek rytm po krótkich wakacjach. Może kilka najbliższych dni sprawi, że nasza opinia o sile reprezentacji się zmieni. Może dobrze by było, gdyby dało się zbudować nadzieję na faktach, a nie założeniach, że może być dobrze. Ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Zwłaszcza, jak się jest reprezentacją Polski. Grosicki utonął w ramionach żony. Poruszające sceny. Kibice wręcz oszaleli Wystarczyło tylko spojrzenie na trybuny "Kotła Czarownic". W oczy rzuca się jedno