O tych słowach Jana Urbana mówi się za mało. A mogą przerażać
Największą zmianą, jaką da się zauważyć po przejęciu reprezentacji Polski przez Jana Urbana wcale nie są wyniki - perspektywa trzech meczów, w tym jednego towarzyskiego, to dużo za mało, by wysnuć taką teorię. Jest nią sposób mówienia o piłce. Nazywanie - w przeciwieństwie do poprzednika - czarnego czarnym, a białego białym. W efekcie rysuje się kilka obrazów. Negatywnych, lecz prawdziwych.

Reprezentacja Polski potrzebowała Jana Urbana na kilku poziomach.
Szkoleniowym - to po prostu dobry trener. Mentalnym - bo mało osób na tym stanowisku potrafiłoby z taką gracją posklejać drużynę w fazie gnijącego rozkładu. I realistycznym.
Zaklinania rzeczywistości przez Michała Probierza, który często sprawiał wrażenie jedynego człowieka na świecie, który uważa, że z kolejnych meczów kadry da się wyciągać pozytywy, nie dało się już słuchać. Jan Urban w tym kontekście jest jego zupełnym przeciwieństwem. Nie zachwyca się, gdy jest dobrze, nazywa rzeczy po imieniu, gdy jest źle. Wobec piłkarzy stosuje chłodny chów. Na Jana Ziółkowskiego nie patrzy przez perspektywę jednego - nawet jeśli bardzo udanego - meczu towarzyskiego przeciwko średniej klasy rywalowi, tylko chce, by ten w dłuższym czasie udowodnił, że jest w stanie grać na odpowiednio wysokim poziomie. Był pierwszym, który w czwartek wieczorem storpedował zachwyty jednego z dziennikarzy nad Kacprem Kozłowskim ("Ale go pochwaliłeś... Ostro. Mocno. Z każdej strony. Ja widziałem też defekty. Nie zapominam o nich. Ale tak jak wspomniałeś, były u niego też te fajne momenty. Chciałbym, żeby było ich zdecydowanie więcej. Natomiast od razu mówić, czy będziemy go dalej powoływać, czy nie... To zależy od wielu czynników, np. od tego, jak wyglądają też inni"). Urban nie jest w stanie zadowolić się jednym imponującym zagraniem. Nawet dziesięć takich to będzie za mało, by z przekonaniem powiedział o "international level". Przy kilkudziesięciu pewnie już otworzy furtkę do pochwał.
Piłkarze paradoksalnie to lubią. Przypomina się historia Johna van den Broma w Lechu Poznań i rozwiązujące się języki zawodników po zwolnieniu Holendra. Dino Hotić mówił mi, że coś go trafiało, gdy trener po przepychanych kolanem meczach wchodził do szatni, gratulował świetnej gry i klepał po plecach. Piłkarz oczekuje autentyczności i jeśli Michał Probierz chciał budować szatnię poprzez pochwały po takich meczach, jak ten marcowy z Litwą, prawdopodobnie pomylił adresy.
Przykładów jest więcej. W Katarze Piotr Zieliński wyglądał na mocno zmieszanego, gdy podczas udzielania wywiadów po meczu z Argentyną (w których mówił o tym, jak zerową przyjemność ma z grania w tym stylu), został na polecenie Czesława Michniewicza zawołany do szatni, by wbrew sobie cieszyć się z wybłaganego na kolanach awansu do 1/8 finału MŚ.
Przemysław Wiśniewski w ostatnim wywiadzie dla Interii: - Trener Urban podchodzi ze spokojną głową, daje do zrozumienia, że jednym meczem nikt sobie nie zasłuży, by dobrze się o nas pisało. Że po jednym meczu mogą zrobić cię Bogiem, by po kolejnym zrównać z ziemią. Podoba mi się to, jakim jest realistą.
Idą bardzo złe czasy
Jednym ze zdań, które regularnie powtarza Jan Urban, jest to o braku szerokiego wachlarza zawodników, z których mógłby wybierać piłkarzy do reprezentacji. To znacznie większy problem, niż tu i teraz.
W zależności, jakiej narracji byśmy chcieli użyć, sytuację polskiej reprezentacji w ujęciu szerokim, nazwać możemy katastrofalną, dramatyczną lub w najlepszym przypadku złą. Nawet nie chodzi o to, że mecz z Nową Zelandią pokazał, że zmiennicy nie doskakują do określonego powodu - ta teoria ostatecznie może być błędna i wynikać bardziej z zaburzenia pracy organizmu poprzez wymianę jego elementów na masową skalę, niż z realnej klasy zawodników, którzy zagrali. Ale jeśli zastanowimy się, na ilu pozycjach nie mamy dziś piłkarzy pod przyszłość, dojdziemy do przerażających wniosków.
Selekcjoner powiedział po meczu z Nową Zelandią jedno zdanie, które wszystkim uciekło, a jest chyba najbardziej przerażające - w reprezentacji młodzieżowej nie widzi nikogo, kogo na dziś mógłby powołać do swojej drużyny. Kilku z tamtych piłkarzy jeszcze urośnie, w przyszłości zagra w kadrze, natomiast mając 20-21 lat powinno się przynajmniej do niej pukać. A dźwięk jest głuchy.
Nawet jeśli Piotr Zieliński w kadrze wiele razy rozczarowywał, nie mamy nawet namiastki zawodnika, który mógłby wejść w jego buty. A mowa o piłkarzu 32-letnim, ze swoimi problemami w klubie, na obejmującym kilka lat wykresie formy raczej nie w fazie zwyżkowej. Wśród defensywnych pomocników od lat nie znaleźliśmy takiego, który gwarantowałby stałą, wysoką jakość, a młodego następcy brakuje. Kadra dopiero odzyskała Jakuba Kamińskiego, który po zmianie klubu stał się innym, dużo lepszym piłkarzem. Ale czy "nowy" Kamiński ma kogoś za plecami, by czuć na nich jego oddech? Czy przypadkiem jest, że po latach poszukiwań stopera, trzeba było sięgnąć do ostatniej drużyny Serie B? (choć tu alternatywą faktycznie staje się Ziółkowski, nie zapominajmy, że takich alternatyw - bazujących na pojedynczych występach - w przeszłości też było wiele. Nie zawsze kończyło się dobrze)
Wyliczać można długo, ale prawdziwą katastrofą jest sytuacja w ataku. Na obecnym zgrupowaniu znajduje się trzech piłkarzy - Robert Lewandowski, Karol Świderski i Krzysztof Piątek. W odwodzie jest jeszcze kontuzjowany obecnie Adam Buksa. Jeśli zastanowić się, kto byłby tym następnym w kolejce, a sięganie do niej stanie się niezbędne, bo przecież Lewandowski za "moment" zakończy reprezentacyjną karierę, Piątek wydaje się być po drugiej stronie rzeki, a Świderski i Buksa to nie jest poziom, na którym zawodnik robi wyraźną różnicę, wychodzi, że byłby to… Sebastian Bergier. Napastnik, jakich w Europie można znaleźć dziesiątki. W Ekstraklasie solidny, ale nie wyrastający ponad jej poziom. Skalę dramatu pokazują także powołania do reprezentacji młodzieżowej. Tam Jerzy Brzęczek sięgnął po dosłownie jednego napastnika - Wiktora Bogacza. Nie ma ani jednej klasycznej "dziewiątki", a ten, który przekroczył niedawno wiek młodzieżowca, Filip Szymczak, wtopił się na dobre w przeciętność i kadry też nie zbawi.
Mecz z Nową Zelandią i pokaz niemocy zmienników to małe piwo przy tym, jakie perspektywy ma polska kadra na nieodległą przyszłość. Dokładnie to miał na myśli Urban, mówiąc po czwartkowym spotkaniu, że za łatwo stać się reprezentantem Polski. Że zbyt mało trzeba pokazać, by dostać powołanie, bo ci, co pokazują więcej, po prostu nie istnieją. Jakub Wawrzyniak przez lata powtarzał, że na pozycji lewego obrońcy jest zmiennikiem piłkarza, który się jeszcze nie urodził. Przerażająco wiele wskazuje na to, że niedługo czeka nas rozszerzenie tego powiedzenia o szereg innych pozycji.
Stabilizacja ponad wszystko
Stabilizacja, na którą w powołaniach i zestawieniu jedenastki stawia Jan Urban, to jedyny ratunek dla reprezentacji w najbliższym czasie. Na ten selekcjoner może jeszcze wpłynąć, bo na naprawę czasów w erze post-Lewandowski (ale także post-Zieliński) i on może być za krótki.
Cieszy, że potrafi wyciągać wnioski. Że - tak jak my wszyscy - wie, jakim granatem wrzuconym do środka drużyny może być rotowanie składem i kadrą z meczu na mecz, ze zgrupowania na zgrupowanie. Urban w tym wszystkim jest zabójczo chłodny. Nie naruszy hierarchii w obronie, bo imponująco zagrał Jan Ziółkowski, gdyż wie, że wtedy udany towarzyski występ przeciwko Nowej Zelandii postawiłby ponad bezbłędnej grze o punkty przeciwko Holandii zaledwie miesiąc wcześniej. Nie będzie miał pokusy, by cały czas zmieniać, mieszać, i z każdym meczem zaczynać wszystko od nowa. Nie będziemy widzieć siedmiu nowych twarzy co zgrupowanie. Nie będziemy robić wciąż tych samych ruchów, które doprowadzały do regresu, licząc, że tym razem pójdzie to w dobrą stronę.
Jan Urban zalicza bardzo dobry start z reprezentacją nie tylko na poziomie wyników. Wystarczy, że robi normalne ruchy. Wystarczy, że mówi, jak jest.











