"Koszmar", "kompromitacja", "katastrofa" - te słowa dominowały w sportowych nagłówkach po dramatycznym spotkaniu w Kiszyniowie przed dwoma laty. Dramatycznym w kwestii jego pełnego zwrotów akcji przebiegu, jak i samego rezultatu. Nawet dwubramkowa przewaga do przerwy nie zagwarantowała wówczas "Biało-Czerwonym" zwycięstwa nad 171. drużyną w rankingu FIFA. Tamto spotkanie zapisało się w kronikach naszej kadry, w jej najczarniejszym rozdziale. Po dwóch latach tamte zdarzenia w teorii brzmią dziś już jak czarny sen, majaczący przez mroki piłkarskiej historii. Praktyka pokazuje jednak, że choć dzisiejszy mecz w Chorzowie i koszmar z Kiszyniowa są na osi czasu znacznie od siebie oddalone, ta najwyraźniej zakrzywiła się, tworząc błędne koło. Bo czy tak naprawdę nie tkwimy w tym samym miejscu? Zbigniew Boniek dla Interii: Ja nie podszczypuję Michała Probierza Polska - Mołdawia. Dawne demony wracają we wspomnieniach. Ale czy tylko tam? O sile ataku naszej kadry wciąż stanowi - nieobecny na tym zgrupowaniu - Robert Lewandowski, bez którego w marcu nie ogralibyśmy nawet Litwy, na wahadłach rządzą Nicola Zalewski i Przemysław Frankowski, za rozegranie w środku pola odpowiada między innymi duet Piotr Zieliński - Sebastian Szymański, a obrona spiera się na filarach w osobach Jakuba Kiwiora i Jana Bednarka. Z pierwszego składu sprzed dwóch lat o "rewanż" nie będą mogli dziś powalczyć jedynie Damian Szymański, Tomasz Kędziora, emerytowany dla kadry Wojciech Szczęsny oraz Arkadiusz Milik, który przez problemy zdrowotne mógł już zapomnieć, jak wygląda prawdziwe życie profesjonalnego piłkarza. Robert Lewandowski zdobył się na poruszający gest. "Hej Franek, masz 15 minut?" Te same personalia nie są jednak problemem. Ba, świadczyć mogłyby one o potężnej stabilizacji wewnątrz drużyny. Ale przecież nie jest ani stabilniej, ani lepiej. I trudno pokusić się o stwierdzenie, że w ciągu dwóch lat, reprezentacja Polski wykonała choćby jeden, nieśmiały krok do przodu. Oczywiście - jak to się mówi - momenty były. Były złudne nadzieje i wiara w to, że w końcu wkroczyliśmy na świetlaną ścieżkę. Ta narracja poniosła się zwłaszcza po meczu z Holandią na Euro 2024. Przegranym wprawdzie, lecz po boju z otwartą przyłbicą, gdy dzielnie stawialiśmy czoła późniejszemu półfinaliście. Pytanie jednak, co zostało z tamtej drużyny? Bo znów doszliśmy do momentu, gdy z mozołem musimy wyszarpywać trzy punkty Malcie i wspomnianej już Litwie. A o braku rozwoju najlepiej świadczą słowa, którymi Robert Lewandowski niczym srogi nauczyciel karcił naszą kadrę na finiszu marcowego zgrupowania. - Punktowo plan wykonany, ale nie będę pudrował. Czeka nas dużo pracy. Od najmniejszych elementów, po schematy i rozegranie. Trzeba sobie odpowiedzieć na pewne pytania, które się narodziły podczas zgrupowania. Trzeba poprawiać naszą grę, w defensywie i ofensywie - mówił przed kamerą TVP Sport snajper FC Barcelona. A te "oskarżenia" brzmią poważniej niż się z pozoru wydaje. Bo paść mogą na początku wspólnej drugi, przy narodzinach danej drużyny. A nie po 19 meczach pod wodzą danego selekcjonera. Szukając pozytywów chciałoby się stwierdzić, że - choć w sparingach wynik nie jest rzeczą aż nadto kluczową - na szczęście tym razem nie grozi nam klęska, którą trudno byłoby przełknąć. Bo nasi piłkarze, nawet przy ewentualnych testach nowych kadrowiczów i planowanych roszadach, posiadają większą jakość niż rywale z Mołdawii. Sęk w tym, że przed dwoma laty myśleliśmy tak samo. A nasza kadra zamiast przeć do przodu, wciąż błądzi w błędnym kole. I to dla nas klęska większa od tej, poniesionej w Kiszyniowie. Wiemy, kto poprowadzi mecz z Mołdawią. Niedawno sędziował polskiej drużynie