Jan Urban i bycie "wariatem"? Mecz o coś znacznie więcej, niż punkty
Stawką meczów eliminacyjnych zawsze są punkty, ale czasami coś więcej. W starciu z Litwą lista tych "więcej" jest dłuższa niż w standardzie. I - co rzadko spotykane - ważniejsza niż punkty w naszej grupie.

We wrześniowych meczach, w których każdy zdrowo myślący kibic zakładał zdobycie od jednego do trzech punktów, reprezentacja Polski nieoczekiwanie zdobyła cztery. To sprawiło, że Polacy mogli przestać drżeć na wspomnienie helsińskiego horroru i z ulgą spojrzeć w eliminacyjną przyszłość - brak awansu do barażów w tym układzie jest realistyczny mniej więcej tak samo, jak osiągnięcie przez Biało-Czerwonych półfinału mundialu. Oczywiście trzeba dopełnić formalności, trzy punkty z Litwą byłyby tutaj pewnie nawet wystarczające, natomiast jeśli to się nie stanie, niewiele się zmieni. Wystarczy, by Holandia przed własną publicznością pokonała Finlandię - trudno zakładać inny scenariusz - a Polska po baraże uda się na Maltę. Trzeba się bardzo postarać, by tego celu nie zrealizować.
Kilka stawek meczu z Litwą
Dlatego mecz w Kownie jest o coś więcej niż trzy punkty. Jest o najwyższe rozstawienie w barażach (w tym tekście pisaliśmy o tym szerzej), ale też o uniknięcie rozpoczęcia procedury robienia wariata z kolejnego selekcjonera.
To ostatnie zdanie jest rzecz jasna nawiązaniem do słynnej wypowiedzi Zbigniewa Bońka sprzed lat, który rzucił, iż w Polsce w rok jesteśmy w stanie zrobić wariata z każdego selekcjonera. Pewne symptomy w przypadku wypowiedzi na temat Jana Urbana są już zauważalne nawet po osiągnięciu wrześniowego wyniku ponad stan - wystarczyło, że nie powołał 17-letniej rewelacji z Jagiellonii Białystok, Oskara Pietuszewskiego. Natomiast można przypuszczać, jakie głosy zaczną się pojawiać w przypadku braku zwycięstwa na Litwie. Braku zwycięstwa, które byłoby wizerunkową katastrofą, patrząc na różnicę w indywidualnej jakości piłkarzy lub kluby w jakich grają Polacy, a w jakich Litwini. Ale i nie wpływałoby znacząco na nasze szanse gry w barażach.
Przez procedurę robienia wariata z selekcjonera, przeszli wszyscy trenerzy po erze Adama Nawałki (pod jej koniec Nawałka też tego nie uniknął). Jeden na to zasłużył bardziej niż ktokolwiek, bo jeśli nawet nie wariatem, to okazał się kuglarzem, ewentualnie wampirem wysysającym jedynie pieniądze ze bankowego konta PZPN (Fernando Santos). Natomiast warto przyjrzeć się, ile to potrwało w każdym przypadku z kolei.
Jak selekcjonerzy stawali się "wariatami"
Jerzy Brzęczek - trzy miesiące. Po świetnym starcie i remisie w Bolonii z Włochami we wrześniu, w listopadzie pozostało już tylko wspomnienie. Brzęczek ulegał presji - w towarzyskim meczu przeciwko Czechom, przedostatnim w kalendarzowym roku reprezentacji, wystawił najmocniejszy możliwy skład, by lista osiąganych przez niego wyników zaczęła się bronić. Przegrał 0:1, a naród pierwszy raz zaczął domagać się zmiany. W kolejnym roku wyniki wyglądały dobrze, eliminacje Euro zostały wygrane ze sporą przewagą nad resztą stawki, ale przez pełen cykl zmagał się z głośną krytyką stylu, w jakim grała kadra. Sam sobie nie pomagał, tworząc syndrom oblężonej twierdzy, czego zwieńczeniem był film o tytule "Niekochani".
Paulo Sousa - trzy miesiące. Akurat w tym przypadku nieco na wyrost, bo kraj podzielił się na "Sousiarzy" i "Brzęczkarzy". Ci pierwsi wyznawali teorię, że efektowna i ładna dla oka gra musi wreszcie przynieść oczekiwany skutek. Drudzy odrzucali takie spojrzenie, twierdząc, że cel (wynik) uświęca środki - może być brzydko, fatalnie, byle zwycięsko. Jednak front "robienia wariata" z Sousy po Euro 2020 był bardzo duży. Pojawiały się głosy, że za nami najgorszy turniej w XXI wieku, co punktowo faktycznie się zgadzało, ale biorąc pod uwagę cały kontekst, już mniej (Sousa do ostatniej minuty walczył o awans z grupy - stąd też porażka ze Szwecją, bo przy remisie 2:2, dokonał zmiany ustawienia na ultraofensywne, co spowodowało nacięcie się na kontrę i porażkę w tym meczu). Po zmianie prezesa PZPN, coraz częściej odczuwał, że robi się z niego wariata. Nie usprawiedliwia to grudniowej dezercji, jednak zanim ona nastąpiła, był już wypychany jako kolejny nieudany wynalazek.
Czesław Michniewicz - prawie rok. Mimo że Michniewicz nie prezentował futbolu ładnego dla oka, awansował po barażach na mundial, a później utrzymał się w Dywizji A Ligi Narodów. Trzeba otwarcie przyznać, że nikt nie robił z niego wariata aż do mundialu w Katarze, w którym wajchę z grą defensywną przestawił tak skrajnie, że wykraczała ponad skalę. Później doszło jeszcze pokłócenia się z dziennikarzami na mistrzostwach świata, afera premiowa, konflikt z częścią zespołu. Opinie o Michniewiczu spełniały wszystkie kryteria robienia z selekcjonera wiadomo kogo.
Fernando Santos - pół roku. Większego kuglarza w roli selekcjonera reprezentacji Polski nie było w całej jej historii, jednak aż do wrześniowego zgrupowania (kadrę przejął w marcu) nie był wskazywany jako główny winny słabych wyników. Nawet klęska w Mołdawii spadła - i słusznie - na barki piłkarzy, którzy przez własne nastawienie, a nie decyzje trenera, nie potrafili dowieźć 2:0 w Kiszyniowie do szczęśliwego końca. Natomiast we wrześniu, po meczach z Wyspami Owczymi (2:0) i Albanią (0:2) - nikt już nie miał wątpliwości. Fernando Santos był najgorszym, co się mogło zdarzyć kadrze.
Michał Probierz - rok. Szokująco długo trwało robienie wariata z Probierza. Być może przez poziom oczekiwań, z którego startował. Nikt nie spodziewał się po nim niczego dobrego, podobnie jak po reprezentacji tak bardzo przeoranej czasem z Fernando Santosem. Probierz jednak najpierw "kupił" piłkarzy, później awansował z nimi na Euro, na którym długimi fragmentami Polska mogła się podobać - wyniki były raczej wypadkową siły rywali, niż naszej słabej gry. Później jednak coś się zacięło i Michał Probierz w reprezentacji coraz mocniej zaczął przypominać Michała Probierza z oczekiwań. W tym, by nie przyklejać mu łatki, którą analizujemy - nie pomogły mu własne działania. Nie zgadzało się nic - w kadrze nie było ani gry, ani stabilizacji, ani wyników, ani utrzymania w Dywizji A Ligi Narodów. Były natomiast wypowiedzi, że idziemy w dobrą stronę. Wariactwo w pełnej krasie. Winą Cezarego Kuleszy jest to, że nie przeciął tego związku już w tamtym momencie.
Urban inny niż wszyscy
Wszystkie te przypadki pokazują, że aby nie zostać selekcjonerskim wariatem w Polsce, potrzeba cudu. Jan Urban - przynajmniej na początku swojej kadencji - robi wiele, by ten cud osiągnąć. Do tej pory nie podjął jeszcze żadnej decyzji, która doprowadziła jego poprzedników do opinii ze słów Zbigniewa Bońka. Nie buduje oblężonej twierdzi, jak Brzęczek (i oby tak zostało). Nie polaryzuje, jak Sousa (to mu raczej nie grozi - w meczu z Holandią pokazał, że potrafi wyważyć grę o wynik z zachowaniem akceptowalnego stylu). Nie jest skłonny do kopiowania taktyki Michniewicza, a jego charakter nie pozwoli mu na budowanie wokół kadry afer. Nie jest Fernando Santosem, a błędy Michała Probierza potrafi wskazać bez większego trudu.
Jeśli przy takim potencjale, Jan Urban stanie się w oczach ludzi kolejnym wariatem, to znaczy, że nie ma dla nas nadziei.









