Gikiewicz: Piłka biało-czerwono-betonowa
Żaden wynik meczu reprezentacji Polski nie świadczył o naszej piłce tak źle, jak liczba kandydatów w wyborach na prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej.

Liczba pojedyncza. Kandydatów - sztuk: jeden. Startował tylko Cezary Kulesza i wygrał, choć dla przeciwników jego kadencji była jeszcze szansa na powtórzenie wyborów, gdyby zdecydowali się głosować przeciwko. Tak się jednak nie stało. Opozycja została największym przegranym tych wyborów, zanim te w ogóle się zaczęły.
Mogą się pocieszać, że dzięki nim z funkcją wiceprezesa PZPN pożegnali się Henryk Kula, Maciej Mateńko, Mieczysław Golba. Albo, że Cezary Kulesza zaliczył wizerunkową wtopę z ponownym głosowaniem tych kandydatur, które po raz drugi przepadły. Dla mnie to jednak bardziej otarcie łez niż szczery uśmiech.
Było jak w 2004 roku, tuż przed eksplozją afery korupcyjnej, gdy wygrał Michał Listkiewicz jako jedyny z kandydatów. Atmosfera wokół związku może nie jest aż tak fatalna jak wtedy, ale ciężki, betonowy powiew starych czasów był wyraźnie odczuwalny.
I to nie dlatego, że Kulesza jest taki, siaki czy owaki. Dlatego, że był jedyny. Nawet w autokratycznych krajach wschodnich dbają o pozory demokracji i przedstawiają pozorny, ale jednak jakikolwiek wybór.
Głosowanie na jedynego kandydata to absurd. Zwłaszcza w czasach, gdzie o pomysły na poprawę polskiej piłki powinno być łatwo jak o gola z metra na pustą bramkę.
Wyniki nie tylko dorosłej reprezentacji, afery wizerunkowe, karuzela z selekcjonerami, a ostatnio nawet Robert Lewandowski stał się, stojąc w samym środku burzy wokół związku i kadry. Wyobrażam sobie, że w takich warunkach kolejni "baronowie" prześcigają się na programy, ścierają się różne idee, trwa wzburzona dyskusja i prawdziwy wyścig o to, kto powinien polską piłkę pchać do przodu.
Tymczasem po latach, w których trudno wskazać więcej sukcesów niż porażek, nie znalazł się żaden chętny na poprawę tego stanu rzeczy. Wiele osób wiele mówi, ale gdy przyszło "sprawdzam" - nie znalazł się żaden odważny. Te wybory były jak odpływ, po którym zobaczyliśmy, jak wielu działaczy pływa w tym naszym piłkarskim morzu bez majtek.
Dziwię się, tym bardziej że zawieszonej na obecnej wysokości poprzeczki nie byłoby łatwo strącić. Zdecydowanie gorzej miał Cezary Kulesza, zastępując Zbigniewa Bońka, którego prezesura po erze Grzegorza Laty miała zdecydowanie inny odbiór społeczny.
A przecież nawet chwilę po awansie do ćwierćfinału EURO2016, po zdecydowanym skoku na płaszczyźnie marketingowej i wizerunkowej, po zwiększeniu przychodów związku, a także zorganizowaniu finału Ligi Europy na Stadionie Narodowym - znalazł się Józef Wojciechowski, który był dla Bońka alternatywą i zgarnął zresztą 16 głosów. Przegrał zasłużenie, ale polska piłka miała plan B. Teraz żadnej opcji awaryjnej nie było.
Nie chcę pytać, czy leci z nami pilot - martwi mnie po prostu, że innego nawet nie mieliśmy szansy posadzić za sterami. Kulesza to najlepsza i najgorsza opcja jednocześnie. Smutny to obraz polskiej piłki. Pozostaje mieć nadzieję, że następne cztery lata będą dla nas lepsze. Nadzieję i wiarę, bo podstaw i argumentów pozbawiliśmy się sami.


