Maciej Słomiński, Interia: Święta Bożego Narodzenia to święta dla kibiców na wyspach brytyjskich - mecze są prawie codziennie. A jak to wygląda z perspektywy piłkarza? Tomasz Kuszczak, bramkarz Manchesteru United w latach 2006-12: - Wszystkie ligi mają przerwę, gra się tylko na Wyspach, dlatego w okresie świątecznym dostarczamy rozrywki dla całego sportowego świata. Mało kto się nie zastanawia, jak piłkarze to przeżywają, będąc poza domem w ten niezwykły, rodzinny czas. Jak to wyglądało u pana? Całował pan partnerkę na pożegnanie 20 grudnia i do zobaczenia za dwa tygodnie? - Prawie! Przez 20 lat nie miałem prawdziwych świąt. Nawet w Wigilię zawsze był trening. Zresztą Anglicy nie świętują 24 grudnia, a dzień później, czyli narodziny Jezusa Chrystusa. Wiele razy z okazji Wigilii życzyłem kolegom "Merry Christmas", byłem wtedy poprawiany, że to dopiero jutro - "tomorrow mate". To są te różnice kulturowe (śmiech). Pierogi udało się zjeść? - Raczej nie, w angielskie święta piłkarze wciąż są w drodze, trzeba uważać na dietę. Raz wieczorem podjadłem za mocno, rano bez śniadania poszedłem na mecz i było ciężko. 25 grudnia Anglicy jedzą wspólny obiad, a dzień później jest słynny Boxing Day, czyli prezenty. No i obowiązkowo mecze. Często w ten dzień planowano ligowe hity, frekwencja zawsze była wysoka, rodziny zjeżdżały do domu ze wszystkich stron świata i wszyscy razem podążali na mecz, wcześniej zahaczając o puby, które notowały rekordowe utargi. Bywało tak, że między Świętami i Nowym Rokiem graliśmy trzy razy. Właściwie nie było czasu na treningi, tylko regeneracja i cały czas w drodze. Gdy grałem w Brighton, raz jechaliśmy do Leeds jakieś 10 godzin, potem po meczu tyle samo powrót. I za 2-3 dni znowu na mecz. Tak jak mówisz, żegnałem się z rodziną przed Świętami i wracałem po Nowym Roku. Nie wiem jak w Anglii, ale w Szkocji często w Nowy Rok organizowano mecze derbowe - w Edynburgu Hearts grali z Hibs, w Glasgow Rangers z Celtkiem. - W Anglii tak samo. Utkwiło mi w pamięci, gdy byłem w Birmingham w Sylwestra, spaliśmy w hotelu "Hyatt" w centrum miasta. Graliśmy 1 stycznia z Aston Villą, z 15. piętra hotelu patrzyliśmy na milionowy tłum, który zebrał się niżej na placu, by świętować przyjście Nowego Roku. Rzuciliśmy okiem, zaraz trzeba było zasłonić okna i pójść spać. Cały okres świąteczno-noworoczny był dla piłkarzy ciężki, przez natłok meczów i podróży nie można było poczuć klimatu świątecznego. Ja dopiero od niedawna, jako osoba niemal 40-letnia, mogę się w ten czas wyluzować i pojechać ze znajomymi na narty. Moi znajomi wynudzeni jadą 15. rok z rzędu, a ja się cieszę jakbym był dzieckiem. Jeżdżę bez techniki, ale radzę sobie nieźle. Niedawno świętowaliście w Łodzi 20. rocznicę zdobycia złotych medali w mistrzostwach Europy do lat 18. - Nie mamy dużo medali, dlatego jestem zdania, że takie rocznice trzeba obchodzić. Polska reprezentacja młodzieżowa osiągnęła niesamowity sukces, im więcej czasu mija, tym nabiera większego wymiaru. Uważam, że nie skonsumowaliśmy tego mistrzostwa, zawodnicy z naszej drużyny powinni osiągnąć więcej indywidualnie. Pokolenie chłopaków, którzy zaznaczyli swą obecność w lidze jak Przemek Kaźmierczak, Rafał Grzelak, Łukasz Madej, ale niewielu zaistniało międzynarodowo. A przecież wtedy w Finlandii graliśmy z najlepszymi reprezentacjami kontynentu jak Francja, Hiszpania i wygrywaliśmy. W eliminacjach do mistrzostw Europy wygraliśmy w dwumeczu z Anglikami. Dwa lata wcześniej z tą samą ekipą wicemistrzostwa Europy do lat 16. Piękny czas. Proszę opowiedzieć o tej imprezie w Łodzi. - Trener Mirek Dawidowski z Łodzi, razem z ojcem Radka Matusiaka, Januszem, wpadli na pomysł, żeby odkurzyć naszą ekipę. Bodaj tylko dwóch zawodników wypadło przez choroby, poza tym stawiliśmy się jak jeden mąż. Zagraliśmy mecz przeciwko reprezentacji Telewizji Polskiej, sędziował nam Michał Listkiewicz, oczywiście wygraliśmy, pewnych rzeczy się nie zapomina. Bardzo dobrze się czułem, po meczu naszła mnie myśl, że gdybym potrenował dwa miesiące, może bym jeszcze zagrał? Może za szybko skończyłem? Żartuję! Było, minęło... Byłem w bramce, miałem dwie fajne interwencje. Tym razem zagrałem od pierwszej minuty. Dlaczego: tym razem? - Wtedy w 2001 r. w finale mistrzostw Europy w bramce stanął Paweł Kapsa. A to dlatego, że ja w pierwszym meczu grupowym z Hiszpanią (wygraliśmy 4-1) dostałem żółtą kartkę i potem w ostatnim z Danią (3-2) drugą, za grę na czas i musiałem pauzować! To kolejny dowód na to, że bramkarze są jacyś inni. Jak można, stojąc w bramce dostać dwie żółte kartki w trzech meczach i przez to nie zagrać w finale? Rozmawiałem na tej jubileuszowej imprezie w Łodzi z naszym trenerem Michałem Globiszem i resztą sztabu, i zgodziliśmy się, że tak miało być. "Kapsik" wszedł, zagrał super, może ja bym coś odwinął? A tak zdobyliśmy mistrzostwo Europy. Chciałem zapytać o Michała Globisza, który był architektem i budowniczym tamtego sukcesu. - W piłce nożnej są trenerzy niedoceniani, on jest jednym z nich. Zrobił bardzo dużo dla piłki młodzieżowej, jest jej legendą, jego ciężka praca dużo dała. Nie było szansy, żeby ktoś się prześlizgnął przez sito selekcyjne. Zaczynał selekcję od 14-15 latków. Michał Globisz zajmował się północą, trener Mirek Dawidowski miał centralną Polskę, trener Darek Wójtowicz - Polskę południową. Mieli przejrzanych wszystkich w danym roczniku. Podchodzili do tego bardzo profesjonalnie, wyprzedzili swój czas. Zawsze jest miło zobaczyć ludzi, którym się tyle zawdzięcza. Bycie w drużynie trenera Globisza motywowało mnie do ciężkiej pracy, dzięki grze w jego kadrze zobaczyłem wiele stadionów. Tomasz Kuszczak: piłkarskie święta w Anglii to niezwykły czas Michał Globisz był znany z tego, że oprócz piłki oprowadzał was po zabytkach. - Nazywaliśmy go Steven Spielberg, wszędzie chodził z kamerą. My młodzi raczej mieliśmy inne zainteresowania (śmiech). Mnie z zabytków zachwycił stadion Tottenhamu, White Hart Lane. Gdy tam graliśmy, była taka adrenalina, że starczy do końca życia. Zauroczenie tym stadionem, atmosferą... Dużo ludzi przyszło wtedy na White Hart Lane? - Nie, ale w porównaniu do Polski to był inny świat. Przypomnę, że mecz z Anglią u siebie graliśmy na stadionie Polonii w Gdańsku, polskim diamentem pośród obiektów był wtedy Śląski, gdzie trzeba było mieć lornetkę, żeby coś zobaczyć. Wtedy "zaszczepił się" pan piłką angielską? - Dokładnie, na 100 procent. Wyjeżdżając jako 18-latek do Niemiec, od razu mówiłem znajomym, że moim celem jest Anglia. Gdy otworzyła się granica 1 maja 2004 r., ja zaraz z rzeszą rodaków byłem w Anglii. Ruszył pan z falą polskiej emigracji na Wyspy. - 30 czerwca kończył mi się po czterech latach kontrakt w Hercie Berlin. Dostałem propozycję nowej, bardzo lukratywnej, umowy. Zawołał mnie Dieter Hoeness, jak w szkole zaczął flamastrem na tablicy pisać wielkimi cyframi, ile będę zarabiał na miesiąc, ile za to, ile za tamto. Widząc moją minę, pytał: "czego nie rozumiesz?". Zawołali mnie znowu, podwyższyli te liczby z tablicy. To też odrzuciłem. Pojechałem do Anglii na testy, bez pewnego kontraktu. Było wielu bramkarzy na testach, ja się przebiłem. Rozmawialiśmy ostatnio przed finałem Ligi Europy w Gdańsku, w którym Man United po dramatycznym meczu w rzutach karnych przegrał z Villareal. Pan mocno wtedy wierzył w trenerską misję Ole Gunnara Solskjaera, którego dziś już nie ma przy Old Trafford. Moim zdaniem, United cały czas nie znalazło zastępcy Sir Alexa Fergusona. - Historię buduje się latami, Podobna sytuacja jest z Arsenalem i Arsenem Wengerem. To tylko pokazuje, jak wyjątkowymi menadżerami byli ci panowie. Być może mieli staroświeckie metody, ale przede wszystkim potrafili odpowiednio dobrać zespół. Byłem optymistą, jeśli chodzi o Ole, grałem z nim i jego sztabem. Wciąż jestem kibicem United i patrzę na świat przez czerwone okulary, widziałem postęp za kadencji Solskjaera, w poprzednim sezonie drugie miejsce w lidze i finał Ligi Europy. W obecnych rozgrywkach przyszedł gorszy czas, bolesne przegrane z City i Liverpoolem u siebie. Wydaje się, że gwoździem do trumny była porażka 0-5 z Liverpoolem, ta porażka dotknęła nie tylko klub, a kibiców na całym świecie. Ole został zwolniony, taka jest piłka. Całkowita zmiana filozofii. Za byłego piłkarza Ole Gunnara Solskjaera przyszedł Ralf Rangnick, typ naukowca. - Miałem z nim kiedyś styczność, gdy namawiał mnie na przejście do Hoffenheim, wtedy się nie zdecydowałem. To trener, który miał sukcesy w Red Bullu. Myślę, że nie ulegnie presji. Zrobił się taki minitrend w lidze angielskiej - trenerami Liverpoolu, Chelsea i teraz United są Niemcy. Z pierwszej piątki w Anglii trzema rządzą niemieccy trenerzy. Rangnick dobrał fajny sztab szkoleniowy złożony z ludzi United jak Darren Fletcher, Richard Hartis, osoby które były w klubie, gdy ja w nim byłem. Taką osobą jest też Cristiano Ronaldo. Jego powrót to dobra wiadomość dla United? - Przyjście Ronaldo do jakiegokolwiek klubu na świecie będzie jego dobrym ruchem. To zawodnik, który gwarantuje podniesienie jakości gry. Pomimo wieku, Cristiano będzie grał na odpowiednim poziomie jeszcze przez jakiś czas, o to się nie obawiam. Problemem jest odpowiednie wpasowanie go do zespołu. Reszta drużyny musi podnieść poziom swojej gry, by dopasować się do Ronaldo. Bruno Fernandes w zeszłym sezonie był fantastyczny, w tym trochę przygasł i nikt nie wie dlaczego. Może dlatego, że przyćmił go Ronaldo? - Nie sądzę, to rodacy, którzy się lubią i przyjaźnią. Jaka jest różnica między United, tym w którym ja byłem, a tym dzisiejszym? Ronaldo jest ten sam co w 2010 r., gdy odchodził. Tylko wtedy miał innych partnerów. Był Wayne Rooney, Paul Scholes, Carlos Tevez, Ryan Giggs - zawodnicy na jego poziomie. Dziś jest Ronaldo, Mason Greenwood czy Marcus Rashford są o poziom niżej. Partnerzy muszą dociągnąć do Ronaldo, wtedy United będzie w stanie konkurować z Liverpoolem, Chelsea i City. Na razie daleka droga do tego. Dziś w tabeli Premier League United jest poza pierwszą piątką, o której pan mówi. A jest w niej niespodziewanie drużyna z polskim bramkarzem Łukaszem Fabiańskim - West Ham United. - "Fabian" jest bardzo wysoko ceniony na Wyspach. Świetnie się jego kariera potoczyła. Zrobił krok w tył, odchodząc z Arsenalu, ale potem dwa do przodu, bardzo dobrze radził sobie w Swansea. W West Hamie jest chyba jeszcze lepszy niż w Walii. Jest bardzo solidny, rozwija się cały czas jako bramkarz, broni fenomenalnie, nie ma się do czego przyczepić. Zdrowie mu dopisuje. Nie masz wrażenia, że przez lata był trochę niedoceniany u nas w kraju? Mam również wrażenie, że Łukasz Fabiański zbyt szybko i pochopnie zakończył karierę reprezentacyjną. Mam wrażenie, że nie bez wpływu był fakt, że Paulo Sousa zaznaczył, że to Wojciech Szczęsny będzie numerem jeden. - Wielokrotnie mnie o to pytano. Nie ma potrzeby z góry rozstrzygać, kto będzie numerem jeden w kadrze. 36-letni bramkarz, który gra fenomenalnie co tydzień w Premier League, dostaje informację, że będzie jeździł na kadrę, ale nie będzie grał. Dlatego decyzja Łukasza jest dla mnie decyzją jak najbardziej zrozumiałą. Miałem podobną sytuację, za trenera Fornalika jeździłem na kadrę jako drugi bramkarz. Siadłem z trenerem Dawidziukiem i powiedziałem, że chyba czas już zaprosić młodych, zdolnych chłopaków niech oni jeżdżą na kadrę, ja zabieram tylko miejsce, mój czas dobiegł końca. Postąpiłem uczciwie wobec siebie, trenerzy to uszanowali. Myślę, że Łukasz postąpił podobnie. Nie chodzi o obrażanie się, zwyczajnie podjął logiczną decyzję. Niech młodzi walczą o pozycję rezerwowego, on skupi się na klubie. W kadrze swoje zrobił. Na moje oko, Fabiański miał w kadrze mniej "klopsów" od Szczęsnego. - "Klopsy" się zdarzały, czasem lepiej puścić "klopsa" niż takie, ja to nazywam, "półwinki". Mógł złapać, nie mógł, itd. Wiem co mówię, wpuściłem pamiętną bramkę z Kolumbią. Lepiej wybronić kilka meczów i raz dać ciała, niż nie wybronić żadnego. Lepiej raz dostać piątkę niż pięć kolejnych meczów po 0-1. - Bramkarz powinien być jednym z liderów drużyny. W reprezentacji Polski jednym z nich jest oczywiście Robert Lewandowski. Mecz z Hiszpanią podczas Euro, przegrywamy, głowy spuszczone, a tu "Lewy" wzbija się w powietrze i wyrównuje na 1-1. On jest tą nadzieją, że uda się strzelić bramkę. Golkiperzy też powinni być tacy, powinni wybraniać mecze, decydować o wyniku. Czego na Święta życzyć? Spokoju? Odłączenia się na chwilę od prądu? - Czas po zakończeniu kariery jest najtrudniejszy dla piłkarza. Jako zawodnik byłem pracoholikiem, wciąż była adrenalina, musiałem ją przepalać. Nie da się tego zatrzymać. Nałożyłem sobie ogrom pracy dodatkowej. Czasem dnia nie starcza, zaczynam o 6, kończę o 21. Może za dużo? Jednak musiałem spróbować, jak to jest. Nie narzekam, zdrowie jest, energia jest, żyję i pracuję na 120 proc. Trzeba cisnąć do oporu, jak mawia mój przyjaciel. Czego mi życzyć? Żebym miał trochę więcej czasu dla rodziny i dla siebie na tej zasłużonej emeryturze. Pójść na zakupy, włączyć film o logicznej porze. Nie żądam wiele. Nie chwali się pan inwestycjami, ale co dalej, gdy pan skończy obecny projekt? Będzie następny, czy chwila odpoczynku? - Na pewno będzie nowy projekt, bo trzeba się rozwijać. Rozmawiał Maciej Słomiński