51 dni - zaledwie tyle spędzili na pierwszym miejscu w tabeli Premier League od lata 2013 roku, gdy opuścił ich Alex Ferguson. Odejście Szkota, który uczynił z Manchesteru United maszynę do wygrywania, było dla kibiców z Old Trafford traumą. Rządy na wyspiarskim futbolem objęli inni. Manchester City liderował w tym czasie 564 dni, Liverpool 560, Chelsea 531. Dłużej od MU na prowadzeniu utrzymywał się nawet Arsenal (159 dni) i Leicester (149). Koniec wielkiej serii Kibice z Old Trafford byli w środę pewni, że do tych nędznych 51 dni uda się coś dorzucić. Drużyna Ole Gunnara Solskjaera mierzyła się w "Teatrze Marzeń" z ostatnim w tabeli Sheffield United. Zwycięstwo dawało jej powrót na pozycję lidera Premier League. Ale mecz zakończył się sensacyjnie - Sheffield wygrało 2-1, przerywając imponującą serię Manchesteru United. Siedem zwycięstw w ostatnich 10 meczach - 24 pkt zdobyte, nikt nie uzbierał więcej w Premier League tym okresie. Dzięki temu zespół wspiął się na szczyt, wyprzedził go dopiero we wtorek lokalny rywal z City. Na tym samym etapie w sezonie 2019-20 Manchester United zajmował ósmą pozycję w tabeli z 24 punktami straty do lidera z Liverpoolu. W tym roku ma o 12 punktów więcej. I wciąż jest w grze o tytuł. Początek rozgrywek był katastrofą. Pierwszy raz od sezonu 1972-1973 MU nie wygrał żadnego z czterech kolejnych spotkań na Old Trafford. Szybko przyszło jednak oprzytomnienie i bardzo dobra gra. Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie Sprawdź! W Lidze Mistrzów było wręcz przeciwnie. Manchester United wygrał dwa superciężkie mecze na początku fazy grupowej z PSG 2-1 w Paryżu i RB Lipsk 5-0 u siebie. Tego nie można było zepsuć? A jednak się udało. Drużyna Solskjaera jest nieprzewidywalna i popada ze skrajności w skrajność. Efektem było dopiero trzecie miejsce w grupie Champions League, choć w dwóch ostatnich kolejkach do awansu do 1/8 finału wystarczał jeden punkt. MU nie umiał go zdobyć. Ukojenie przyszło w lidze, ale mecz z Sheffield przypomniał, że kibicowanie Manchesterowi United to nieustanny emocjonalny rollercoaster. Zdarzył się zaledwie kilka dni po wielkim triumfie nad Liverpoolem w Pucharze Anglii 3-2. Bruno Fernandes wszedł z ławki, zdobywając piękną, zwycięską bramkę w starciu z mistrzem Anglii. Zemsta była słodka - w wyścigu dwóch największych angielskich klubów The Reds lepsi byli ostatnio nieustannie. Historia wzlotu Bruno Fernandesa Portugalczyk jest piłkarzem o ciekawej karierze. Zanim wychowanka Boavisty Porto dostrzegła jedna z tamtejszych potęg, czyli Sporting Lizbona - zagrał w trzech klubach włoskich. Do Novary poszedł w wieku juniora, ale zaledwie po kilku tygodniach trafił do pierwszej drużyny, z którą otarł się o awans do Serie A - występując w barażach. Latem 2013 roku trafił do Udinese, gdzie w trzy sezony zdobył 10 goli w lidze, po czym na rok przeniósł się do Sampdorii. Sporting odkupił go za ledwie 8,5 mln euro w 2017 roku. Miał wtedy prawie 23 lata. Pierwszy sezon w Portugalii zakończył z 16 golami we wszystkich rozgrywkach, więcej zdobył tylko holenderski napastnik Bas Dost. Tyle że Sporting zajął trzecie miejsce w Primeira Liga i nie wywalczył awansu do Ligi Mistrzów. 50 wściekłych fanów wdarło się do centrum treningowego i poturbowało piłkarzy oraz trenerów, wśród nich Bruno Fernandesa. Kilka dni później zespół z Lizbony zagrał w finale Pucharu Portugalii, przegrywając jednak z C.D. Aves. Bruno Fernandesa wybrano na najlepszego młodego piłkarza rozgrywek. Po czym zmienił decyzję o odejściu z klubu i podpisał nowy, pięcioletni kontrakt z klauzulą odejścia 100 mln euro. W następnym sezonie zdobył dla Sportingu 33 gole, w tym ten ostatni zwycięski w finale Pucharu Portugalii z FC Porto. Kolejny sezon rozpoczął od siedmiu goli w 10 meczach. Jak na pomocnika to wyczyn niesamowity. Manchester United nie czekał do lata. W styczniu 2020 roku zapłacił 55 mln euro. I nie pożałował ani centa. To właśnie transfer Bruno Fernandesa kojarzony jest z wyraźną poprawą gry Manchesteru United. Z miejsca Portugalczyk został gwiazdą Premier League. Zdobył 19 goli w lidze i 28 we wszystkich rozgrywkach. Zaliczył 14 asyst ligowych i 17 w sumie, co stawia go na pierwszym miejscu w klasyfikacji kanadyjskiej. Żaden piłkarz ligi angielskiej w minionych 12 miesiącach nie miał udziału przy 45 golach swojej drużyny. Już po 24 spotkaniach w koszulce MU Bruno Fernandes wyrównał rekordowy start Endy Cole’a (udział przy 26 bramkach). Cole głównie strzelał (22) i zaliczył cztery asysty, Portugalczyk zdobył 15 goli i miał 11 podań, po których strzelali koledzy. Z głębszych analiz statystycznych przeprowadzonych przez analityków Opta wynika, że Bruno Fernandes jest graczem, który ma największy wpływ na swój zespół ze wszystkich zatrudnionych w Premier League. Dopiero ostatnio przytrafił mu się lekki spadek formy. Wyniki, tabelę i terminarz Premier League znajdziesz tutaj!Margines do poprawy w grze drużyny Solskjaera jest bardzo duży. W pierwszym kwadransie meczów tego sezonu Manchester United stracił aż sześć goli. Tylko Fulham jest gorsze pod tym względem (siedem). W dodatku zespół Solskjaera zdobywa w pierwszym kwadransie tylko 8 proc swoich bramek, gorszy wynik w Anglii ma jedynie Arsenal. To wszystko sugeruje, że gracze Manchesteru United wychodzą na mecze za słabo skoncentrowani. Gdyby zespołom PL zaliczać wyniki pierwszej połowy, United byłby teraz na 11. miejscu. Na szczęście zespół potrafi reagować, odwracając wynik meczu wywalczył w tym sezonie 21 pkt. Z Sheffield się nie udało, choć w 64. min Harry Maguire zdobył wyrównującą bramkę. Wszystko wskazywało na to, że Manchester United odzyska pozycję lidera. Drużynie wciąż brakuje jednak dojrzałości i regularności. Zwyżkę formy w ostatnim czasie zanotował Paul Pogba. Rekordy Bruno Fernandesa sprawiły, że jego wartość rynkowa według portalu Transfermarkt wzrosła do 90 mln euro. Z lepiej grającą pomocą dobrze czują się napastnicy Marcus Rashford, Edinson Cavani, Anthony Martial czy 19-letni wychowanek Mason Greenwood. Gdyby Gracze Solskjaera potrafili wyeliminować tak głupie wpadki jak ta z Sheffield, można by sądzić, że po siedmiu latach kryzysu legendarny klub jest bliski powrotu na szczyt. Dariusz Wołowski