111 tysięcy kilometrów, niemal 350 spotkań, od Pragi czy Warszawy po Raciąż, Przysuchę i Białobrzegi. Dwadzieścia lat dyrygował dopingiem, napisał dwie książki, wśród kibiców ciężko znaleźć drugiego tak świrniętego. Poznajcie Artura, "Kołka", jedną z legend polskiego kibicowania. W pokoju, w którym rozmawiamy, Artur ma prywatne muzeum. Kilkanaście segregatorów zdjęć, posortowanych i podpisanych, od pierwszych wyjazdów, aż do ostatnich spotkań. - Tutaj Pogoń Szczecin u siebie, race. O, a to my w Kietrzu, wyskoczyliśmy na chwilę na zakupy do Czech - pamięć w wersji Tomasza Hajty. Liczby, kilometry, okoliczności. - Tu łapiemy jakiegoś zaskrońca, czy cokolwiek to było. Tutaj jest nasz trener. A, tutaj koszykarki. Tu też kosz, świętowanie awansu do Tauron Basket Ligi, Dąbrowa Górnicza - mówi. Kolejne kilka segregatorów to kolekcja naklejek, praktycznie wszystkie, jakie kiedykolwiek wydali kibice ŁKS-u plus sporo perełek z innych klubów. Nad nimi - półka z książkami. Bodaj wszystkie "kibolskie" pozycje, jakie zostały przetłumaczone na język polski - dzieła Cassa Pennanta sąsiadują choćby z książką "Guvnors" o chuliganach Manchesteru City. Niemal na końcu dwie okładki podpisane "Artur eR". Egzemplarze dla autora. W drugim końcu pokoju stos przygotowany do wysyłki. Na koniec wjeżdża zbiór białych kruków - bilety z meczów wyjazdowych. Jest Olimpia Poznań, Spartak Myjava, Gwardia... Klaser jest całkiem obszerny. - Lubiłem gadżeciarstwo. Proporczyki, bilety, naklejki, kiedyś jeszcze odznaki. Jeśli chodzi o pamiątki ŁKS-u - naprawdę ciężko znaleźć coś, czego jeszcze nie mam. Do tego te zdjęcia, do których zawsze można wrócić, bez przeszukiwania Internetu - mówi. Zaczynał jeszcze w latach osiemdziesiątych, jako szczawik, który chyba nie do końca rozumiał okrzyki "Solidarność" wznoszone przez kibiców pod zakładami włókienniczymi. Rzeczywistość - i w kraju, i na trybunach, była kompletnie odmienna od tego, co znamy dziś. Wystarczy sięgnąć do pierwszej części książki Artura, by zrozumieć tamten klimat. - Jestem kibicem ŁKS-u, ale życie kibiców Ruchu, GKS-u Katowice czy Legii było takie samo. Próbowaliśmy zabić czas, pograć w piłkę, pożartować, czasem zrobić coś głupiego. Czasem numery po bandzie, czy to na osiedlu, czy na wyjazdach. Jeździło się wypić i dać komuś w mordę... Granic nie przekraczaliśmy, zresztą zazwyczaj jeśli już komuś dokuczaliśmy, to sobie nawzajem, ale z perspektywy czasu - nie wszystko było zbyt mądre. Potem zresztą dojrzewaliśmy - i my, którzy teraz patrzymy na tamte czasy z zupełnie innej strony, i cały ruch kibicowski, który cały czas się rozwijał - wspomina. Wtedy nikt jeszcze nie myślał o jakichś akcjach charytatywnych, pociągach specjalnych czy zbiórkach na oprawy. Polska była dość... dzika. Dzikie były osiedla, na których dominowała agresja, dzika była polityka, dzicy byli policjanci. "Dzikie" były też podróże po Polsce, gdzie tak naprawdę rozpoczął się ruch kibicowski w Polsce. W tamtych czasach - kompletnie niezorganizowany. Gdzie zaczęła się ta podróż, która trwa już od ponad 110 tysięcy kilometrów? - W linii prostej! - poprawia mnie Artur. - Zdarzały się przecież wyjazdy, gdy do Starachowic jechaliśmy przez Tychy i tym podobne historie. Pierwszy wyjazd to październik 1991 roku, za moment minie mi dwadzieścia pięć lat na wyjazdowym szlaku. Było kilka rund, gdy nie opuszczałem ani jednego, w sezonie 1993/94, gdy dotarliśmy do finału Pucharu Polski, zaliczyłem wszystkie, i w pucharze, i w lidze. Ukoronowaniem był wtedy wyjazd w dwa tysiące osób do Warszawy na finał z chorągiewkami, czapeczkami. Jak na tamte czasy - bardzo fajnie to wyglądało. Szkoda, że nie udało się wygrać, ale to był dobry rok, po którym zresztą zaczęliśmy się na dobre odbijać od dna po najgorszych kibicowsko latach z początku tej dekady - opowiada.