Sport teoretycznie powinien być wolny od polityki, ale im gorętszy region świata tym bardziej jest z nią spleciony, a nie ma w Europie bardziej skomplikowanego miejsca od Bałkanów. To skomplikowany tygiel narodowości i sprzecznych interesów. Raz po raz beczka prochu na południowym wschodzie Europy zaczyna się palić. To na Bałkanach, a konkretnie w bośniackim Sarajewie, zamachem serbskiego studenta na cesarza Franciszka Ferdynanda zaczęła się I wojna światowa. Historia powtórzyła się w latach 90. XX wieku, gdy rozpad Jugosławii przypłaciło życiem wielu niewinnych ludzi. Za symboliczny początek wojny uznaje się mecz chorwackiego Dinama Zagrzeb z serbską Crveną zvezdą Belgrad, gdy zawodnik gospodarzy Zvonimir Boban poczęstował soczystym kopniakiem jugosłowiańskiego mundurowego, który zresztą po czasie okazał się Bośniakiem. Mecz skończył się gigantyczną zadymą, a wkrótce kibice stanęli naprzeciw siebie z karabinami w ręku. Końcem Jugosławii było odłączenie się Kosowa od Serbii, która do dziś nie uznaje tej straty za legalną. Wiernymi sojusznikami Serbii są Rosja i, co dziś wyszło na jaw, Rumunia. Już przed dzisiejszym meczem eliminacji mistrzostw Europy w Bukareszcie było gorąco - kosowski hymn został zagłuszony okrzykami "Kosovo je Srbija" (co znaczy Kosowo jest serbskie). Po rozegraniu kilkunastu minut spotkania transparent z powyższym napisem pojawił się na trybunie rumuńskich ultrasów. W odpowiedzi kosowscy piłkarze opuścili boisko, by powrócić nań po kilkudziesięciu minutach negocjacji. Arbiter spotkania zapowiedział, że przerwie mecz na dobre jeśli podobne inicjatywy się powtórzą. Gospodarze w końcówce zapewnili sobie wygraną 2-0. Niesmak jednak pozostał, a Rumunia nie uniknie kary od UEFA. Maciej Słomiński, INTERIA