Wiosna 2002 roku, na festyn z okazji rozpoczęcia dzielnicowej Ligi Rataj przyjeżdżają piłkarze Lecha Poznań, zmierzający właśnie z powrotem do Ekstraklasy. Młodzi poznańscy kibice na osiedlu Rusa mogą z tej okazji wziąć udział w konkursie wiedzy o graczach Kolejorza. Pierwsze pytanie - cisza. Kolejne - to samo. Młodzież nie jest w stanie podać prawie żadnego nazwiska! To w sumie nic dziwnego, drugoligowych meczów Lecha nie pokazuje żadna telewizja, a internet i klubowa promocja ledwo raczkują. Jestem przekonany, że gdyby analogiczny konkurs dotyczył piłkarzy Ligi Rataj z takich drużyn jak Rutyniarze, FC Czecha czy "My", problemów by nie było. Bo tak jak na Bułgarską chodziło się podziwiać idoli Poznania i Wielkopolski, tak w Lidze Rataj można było obserwować osiedlowe gwiazdy, takie jak "Młotek", "Kubiś", "Gzielu", "Konik", "Miko", "Jeżol" czy "Ryży". Te ksywy - jeśli nie jesteście z poznańskich Rataj - nic wam nie powiedzą. Ale już takie nazwiska jak Przemysław Bereszyński,Krzysztof Ratajczyk,Zbigniew Zakrzewski,Artur Marciniak,Przemysław Otuszewski,Maciej Orłowski, muszą być znane kibicom. A to wszystko wychowankowie Ligi Rataj, podobnie jak zastępca prezydenta Poznania Mariusz Wiśniewski, który w 1993 roku zdobył mistrzostwo z Sokołem. Tak naprawdę jednak Liga od zawsze miała tylko jedną postać numer 1. Pierre de Coubertin piłkarskiej Ligi Rataj nazywał się Eugeniusz Drewniak. Nie należy go tytułować baronem, a Panem Geniem. "Najlepsze miesiące to kwiecień, czerwiec, maj" To w sumie śmieszne: wymyślił te rozgrywki, bo nie wiedział, co ze sobą zrobić po zakończeniu gry w piłkę w Hutniku, a tym samym zorganizował zajęcie nie tylko dla siebie, ale też dla dziesiątek, setek, a w sumie iluś tysięcy ludzi. Organizowanie Ligi Rataj w inne ręce przekazał po 35 latach, w 2010 roku. Zdarzały się edycje, podczas których Pan Geniu wszystkim zajmował się sam. Ale naprawdę wszystkim. Kredował linie. Wyrównywał wiecznie nierówne boisko. Sprzątał po meczach. Sędziował komplet spotkań. Uspokajał kłócących się blokersów. Wpisywał wyniki do gabloty przy boisku, która była jedynym i niepodważalnym źródłem, takim ligoratajskim Biuletyn Informacji Publicznej. Robił zapisy i organizował nagrody (jeszcze w 1996 r. mój brat za mistrzostwo dostał... wazon z naklejoną kartką "za zajęcie I miejsca", ale już parę lat później puchary były jak za Ligę Mistrzów, a każdy dostawał swój medal). Miał wsparcie spółdzielni mieszkaniowej Osiedle Młodych, która zatrudniała go w klubie osiedlowym Olimp (takim z bilardem, piłkarzykami i tenisem stołowym) i formalnie była organizatorem Ligi, ale de facto był alfą i omegą tych rozgrywek. A cóż to były za rozgrywki, aż chciało się za Muńkiem Staszczykiem w piosence "Ajrisz" śpiewać, że "najlepsze miesiące to kwiecień, czerwiec, maj". Raz na boisku się grało, innym razem (częściej) kibicowało. Gdy ruszała Liga - najczęściej tydzień albo dwa po Wielkanocy - cała reszta szła w kąt. W skserowanym terminarzu zaznaczałem flamastrem mecze, które chciałem obejrzeć, jak dawniej zaznaczało się ciekawe filmy w gazetowym dodatku z programem tv. O godzinie 16 zaczynała najmłodsza grupa (wcześniej oba zespoły maluchów mocowały się z zakładaniem siatek, stały rytuał), po godz. 20 kończył się mecz najstarszych. Bywało już ciemno, bo oświetlenie zostało postawione wraz z nowym stadionikiem w 2006 roku. Wcześniej Liga gościła na os. Piastowskim (1975-1980), potem na os. Lecha. Od 1986 roku jej domem stało się moje osiedle Rusa. Dzięki temu przez około 10 lat (między 1995 a 2005) mogłem z bliska, praktycznie codziennie, obserwować jej szczyt popularności. W "moich" czasach, Pan Geniu stare boisko nazywał już tylko "placem", wywierając presję, by coś z nim w końcu zrobiono. - "Plac", no tak mówiłem. Kurzyło się tam niesamowicie, bo na środku i na obu polach karnych w ogóle nie było trawy. A jak już czasem chciałem je wyrównać, to przywozili mi ileś ton piachu tuż przed meczami, zawsze za późno. Ale sentyment do tego starego placu gry został. Wiele osób przychodzi i wspomina: "Panie Geniu, tam to się grało" - opowiadał Eugeniusz Drewniak. W drugiej połowie lat 90. Liga Rataj rozrosła się do 56 drużyn, grało w niej ponad 600 zawodników, wszyscy podzieleni na pięć grup wiekowych. Mecze finałowe były tak popularne, że według dzisiejszego prawa powinny być zgłaszane jako imprezy masowe. Ludzie tłoczyli się, stojąc wzdłuż linii autowej, bo wszystkie ławki były pozajmowane. Mówimy o setkach, a nawet - nie boję się tych szacunków - ponad tysiącu widzów na amatorskich rozgrywkach dzielnicowych! Oczywiście, przy ławeczkach wypalono tysiące ćmików i wypito hektolitry piwa, ale nasz "zestaw nastoletniego kibica" stanowiły chrupki Flips i najtańsza woda mineralna. Liga była dla mnie na tyle ważna, że zrezygnowałem z obejrzenia kilku meczów Euro 2000 (w tym niesamowitego Hiszpania - Jugosławia 4:3), bo w tym samym czasie ważyły się losy mistrzostwa Rataj z udziałem ekipy, której kibicowałem. Mecze mistrzostw świata i Europy zawsze były dla mnie świętością, ale... z Ligi Rataj powtórek w tv przecież nie było. Raz zdarzyło się, że porządku na meczu musiała pilnować policja. - To był jedyny moment, gdy było nieprzyjemnie. To były ciężkie typy. Jedna ekipa osiłków z psami, chyba z os. Armii Krajowej, stała za boiskiem z jednej strony, a druga - z drugiej. Po tamtym sezonie ich zdyskwalifikowałem, więcej w Lidze Rataj nie zagrali - wspominał Pan Geniu. Wychowani na Lidze Rataj W szkółce Olimp u Pana Genia trenować zaczynał Maciej Orłowski, który latem 2018 roku, za kadencji trenera Ivana Djurdjevicia, grał w Lechu Poznań w Ekstraklasie i europejskich pucharach przeciw belgijskiemu Genk. Z Lecha odszedł do Górnika Łęczna, gdzie też zaliczył epizod w Ekstraklasie. Maciej Orłowski (rocznik 1994) wspominał: - Pochodzę z osiedla Czecha, ale do podstawówki chodziłem na Rusa, do szkoły, która współpracowała ze szkółką Olimp. Ekipa z naszej klasy kochała piłkę do tego stopnia, że gdy na w-fie mieliśmy gimnastykę, pisaliśmy w proteście petycje do dyrekcji, więc treningi zacząłem chyba najszybciej jak się dało w Olimpie, w drugiej klasie. O tym, kim jest Pan Geniu, musiałem wiedzieć już wcześniej, bo mam brata starszego o 11 lat, który też grał w Lidze Rataj, w Tygrysach. Na własne oczy widziałem, jak brat z jednego meczu wyjeżdżał karetką, bo zderzył się z takim potężnym stoperem. Trenowaliśmy dużo na hali, w szkole, ale ja czuję się wychowankiem tego starego boiska Ligi Rataj. Z tą ziemią pomieszaną z piachem, z kępkami trawy po bokach, ze ścieżką przecinającą plac gry, z narożnikiem w krzakach, z siatkami zawieszanymi tylko na mecze... Gdy patrzę na dzisiejsze Orliki, myślę sobie, że w 2020 roku nikt na takie boisko nawet by nie spojrzał. Dla nas miało ono niepowtarzalny, po prostu fajny klimat. W samej Lidze Rataj zagrałem w dwóch albo trzech edycjach, najbardziej pamiętam za duże stroje, które mieliśmy po jakimś starszym roczniku. Krótkie rękawki zakrywały mi 3/4 ręki. Ale dla nas oprócz gry ważne było też kibicowanie. Chodziliśmy zawsze całą ekipą na Rusa, jak nie wiedzieliśmy co robić, to szliśmy na Ligę Rataj, Tak się spędzało czas. Liga dla lokalnej społeczności miała wielkie znaczenie. Pan Geniu zapraszał też czasem nas, chłopaków z Olimpu, na oglądanie Ligi Mistrzów w klubie - mogliśmy pograć w bilard, objeść się paluszkami. Lech wypatrzył mnie podczas cyklu turniejów halowych, w Arenie zrobiliśmy dobre wrażenie, ja też już wybijałem się w Olimpie i czułem, że dla Pana Genia staję się oczkiem w głowie. Jak trzeba było coś zrobić na boisku, to piłka szła do mnie. Raz zajęliśmy chyba trzecie miejsce w całym cyklu Grand Prix, za Kolejorzem, ale przed kilkoma poważnymi klubami. Trener Robert Śliwowski zaczął wydzwaniać do moich rodziców, bym przeniósł się z Olimpu do Lecha, trwało to pół roku albo nawet rok. Rodzice nie chcieli mnie puszczać samego przez całe miasto na Bułgarską, jak tu mogłem chodzić parę kroków do pana Genia na halę. W końcu zacząłem trenować w Lechu od początku szóstej klasy podstawówki i przeszedłem w nim wszystkie szczeble szkolenia. Gdy przyjeżdżam do Poznania, staram się odwiedzić Pana Genia i choć chwilę z nim porozmawiać, zresztą zdarzało mi się już nawet w seniorskiej piłce zagrać parę razy gościnnie w Lidze Rataj w OKF - Osiedlowym Klubie Futbolu. Do Pana Genia mam nie tylko wielki sentyment, ale i szacunek - uczył nas podstaw kopania piłki, pierwszych elementów taktyki. Wychowawca z dobrą ręką do młodych chłopaków, nie żaden kat. Bereszyński i Ratajczyk z ojcami w drużynach Rataje to może nie są łódzkie Bałuty czy warszawska Praga, ale wylęgarnia aniołków to na pewno nie jest. Pan Geniu mówił: - Mam satysfakcję, że chłopaków, którzy przez te wszystkie lata przewinęli się przez Ligę, można liczyć w tysiącach. Teraz niektórzy są dziś dyrektorami, a przyjdą, ukłonią się i powspominają stare czasy, nie wyzwą mnie od barana. Uratowałem parę osób, które dzięki sportowi nie są alkoholikami. Jeszcze w latach 90. trzech przyszło i podziękowało. Chyba już w pierwszej edycji, gdy było tylko osiem zespołów, zagrał Ryszard Bereszyński, ojciec Przemka, mistrza Polski z Lechem, który w Lidze też wystąpił, i dziadek Bartosza. Ze swoim ojcem w drużynie grał też Krzysztof Ratajczyk. Silny chłop, pamiętam tę jego lewą "nóżkę". W Lidze Rataj grali też Zbigniew Zakrzewski (i to już chyba jako napastnik Lecha występował w Lidze w OKP Orzeł), Artur Marciniak (kapitan reprezentacji do lat 20, która pokonała Brazylię, wieloletni zawodnik Lecha i Warty, wcześniej w FC Krzesiny), Przemysław Otuszewski (były zawodnik Warty Poznań; Biały Orzeł) i Sławomir Kaczmarek (FC Czecha). Ten ostatni w 1995 roku tworzył w Lechu atak mistrzów Polski juniorów z Arturem Wichniarkiem. Wichniarek, pytany przeze mnie na Twitterze o dawnego kolegę, wspominał pół żartem, pół serio: "Sławol był mega talent, ale jak na kablówkę weszła NBA, to chciał zostać koszykarzem. Niestety, zapomniał, że ze wzrostem było u niego krucho". Historia Eugeniusza Drewniaka. Pan Geniu - Pan Bramkarz Choć Maciej Orłowski wspominał, że jego grupa z Olimpu czuła autorytet Pana Genia ze względu na jego przeszłość zawodniczą, to mam wrażenie, że tak naprawdę mało który z uczestników Ligi Rataj zna jej szczegóły. Eugeniusz Drewniak był bramkarzem w Śląsku Wrocław, Wiśle Kraków, Hutniku Nowa Huta i - przede wszystkim - w Olimpii Poznań. W drugiej połowie lat 60. bronił jej bramki m.in. kosztem Andrzej Fischera, późniejszego bramkarza Lecha i reprezentacji Polski za kadencji Kazimierza Górskiego. Wziął też udział w jednym z najlepszych spotkań w historii klubu z Golęcina, gdy Olimpia niemal pokonała Górnika Zabrze z Włodzimierzem Lubańskim i Zygfrydem Szołtysikiem w składzie. Ten sam Górnik zdobył potem Puchar Polski, a potem - jako jedyny polski klub w historii - zagrał w finale europejskich rozgrywek. Ma też na koncie jeden mecz w młodzieżówce prowadzonej przez Andrzeja Strejlaua, a jako reprezentant Poznania zagrał w nietypowym spotkaniu z reprezentacją Syrii ("my mieliśmy poważne zgrupowanie, oni do czwartej siedzieli w Adrii, a skończyło się remisem"). Tak Eugeniusz Drewniak wspominał swoją karierę zawodniczą: - Urodziłem się rok po wojnie, w 1946 roku w Szamotułach, w domu było nas pięcioro dzieci. Już gdy miałem siedem lat poszedłem pierwszy raz na trening Sparty Szamotuły. Tak naprawdę uciekłem ojcu na ten trening, pojechałem na rowerze. Od początku chciałem być bramkarzem, czułem poryw do bramki. W tamtych czasach nie było zbyt wielu rozrywek. To były zajęcia typu toczenie koła, hulajnoga, berek, czy piplok, jak mówiło się po poznańsku na taki kawałek drewna zaostrzony z obu stron, którym uderzało się o drugi patyk. Cała dzielnica chodziła na filmy typu Kobra, a czasem też na mecze, do takiego zakładu Olejarnia w Szamotułach, tam była duża sala z telewizorem. Zapowiadałem się na dobrego bramkarza, a Sparta miała dobrych juniorów. Wyjazd do Poznania czy do Dyskobolii Grodzisk to była fajna sprawa, bo ile można grać tylko na podwórzu. Jeździliśmy takimi Lublinami z otwartą paką, mieliśmy postawiony obiad w Rokietnicy czy gdzieś indziej. Już w wieku 15 lat przesunęli mnie do pierwszego zespołu Sparty. Był w Szamotułach dobry bramkarz, Kierzek się nazywał, potem poszedł do Olimpii, z niego brałem przykład, podobał mi się jego styl bronienia. Z wielkich bramkarzy w Polsce byli Szymkowiak czy Kostka, ale nawet nie miałem gdzie ich oglądać, telewizja prawie nie transmitowała meczów. Gospodarzem stadionu w Szamotułach był dobry człowiek, Stasiu Kurowski, on widział we mnie potencjał i pokładał duże nadzieje, on mnie też trenował poza treningami. Potem jego syn, Marian, był trenerem Lecha i Amiki. A Stasiu widział we mnie talent i chyba się nie pomylił. W 1964 roku poszedłem do wojska, jako 18-latek. Przez Gdynię i Międzyrzecz zostałem ściągnięty na kompanię sportową do Śląska Wrocław. W nim nie pograłem, bo w bramce siedział Klaus Masseli, bramkarz o wyrobionej marce. Jak do Śląska przyszedł młody Jan Tomaszewski to też zaczynał jako bramkarz numer 3. We Wrocławiu spotkałem Lesława Ćmikiewicza. Lechu był talentem od zawsze, szarpał na treningach niesamowicie. Wiosną 1966 r., gdy miałem miesiąc do końca służby, ściągnęła mnie Olimpia Poznań. Jeszcze ten ostatni miesiąc odsłużyłem przy ul. Kościuszki, chodziłem na treningi i po nich musiałem się meldować w garnizonie. Na początku, gdy miałem 20-21 lat, codziennie dojeżdżałem z Szamotuł do Poznania - wyjeżdżałem pociągiem o godz. 9, żeby zdążyć na 11 na trening, posiłek jadłem w kasynie milicyjnym i na drugi trening na godzinę 16 wracałem na Golęcin, by o godzinie 21 być z powrotem w domu. Trwało to przez rok albo półtora, to było dla mnie męczące, między treningami wałęsałem się po Poznaniu, najczęściej zaglądałem do kawiarni Wuzetka przy Fredry. Na kawę i wuzetkę chodzili tam nie tylko piłkarze Olimpii, ale też Lecha. Zdarzało się, że czas między treningami spędzałem w parku Sołackim, tam sobie siedziałem i odpoczywałem. Nie mogłem sobie pozwolić na łażenie cały dzień po mieście, bo w tamtych czasach nie było żadnej odnowy, żadnych basenów. W Olimpii był jeden zbiornik na 60 czy 80 litrów wody i z tego musieli się wszyscy umyć. Treningi trwały 1,5-2 h i były ciężkie, zwłaszcza za trenera Brzeżańczyka i za Szczepańskiego, który wcześniej był obrońcą w Łodzi. Biegaliśmy dużo dookoła Rusałki, a wszystkie piłki łapałem gołymi dłońmi, bo rękawice w tamtym okresie miał chyba tylko Kostka w Górniku, bardziej powszechne stały się dopiero w latach 70. Regularnie miałem palce powybijane. Jak Kostka przyjechał z tym wielkim Górnikiem na Golęcin, to chyba nigdy wcześniej i później na tym stadionie nie widziałem tylu osób, było 35 tysięcy! Po 1,5 roku tych dojazdów z Szamotuł miałem propozycję z Górnika Wałbrzych. Pamiętam nawet, że jak był taki mecz z ŁKS, to w gazecie był tytuł "do Łodzi z Drewniakiem czy bez?". W końcu jednak, w 1969 r., dostałem mieszkanie w Poznaniu, na osiedlu Piastowskim. Nie z puli milicyjnej, tylko normalnej puli prezydenta Poznania. To była kawalerka, ale byłem zadowolony, miałem jasną, dużą kuchnię, chyba 30-ileś metrów, duży pokój i mały korytarz. W Olimpii minąłem się z jej legendą, Marianem Kaletem. W Radlinie złamali mu nogę, jeszcze przychodził połamany na Golęcin, jeszcze Olimpia liczyła, że się wykuruje, ale ostatecznie nie wrócił. Na początku mojego pobytu w Olimpii trzecim bramkarzem był Edziu Wulf, który... bał się bronić. Pamiętam mecz, gdy przy 0:3 i 0:4, specjalnie udawałem kontuzję, by za mnie wszedł i dostał pieniądze za występ. Ale on wpuścił jeszcze dwie bramki, trener Brzeżańczyk zorientował się, że udawałem i dostałem od niego karę. Nieraz byliśmy wzywani na dywanik do pułkownika Cygańskiego albo majora Rożka i było wypytywanie, czy ktoś nie sprzedał meczu. Sam nigdy nie brałem w tym udziału, ale były dziwne mecze. W takim Raciborzu chyba mieliśmy przegrać, a wygraliśmy 3:0, to jednego z naszych, który pochodził z tamtych stron, gonili potem do szatni. Sam też nieraz wyzywałem obronę, że dziury robią i specjalnie przepuszczają piłę, czasami sztoperzy robili takie błędy, że można było podejrzewać, o co chodzi. A ja broniłem, ile mogłem, a potem gazety pisały: "Drewniak łapał niesamowicie". Byłem parę razy powołany do reprezentacji młodzieżowej, ale wiem od sekretarza klubu Miecia Wojciechowskiego, że Olimpia wolała zapłacić 500 zł kary żebym nie pojechał, bo my ciągle walczyliśmy o utrzymanie w lidze, byłem pierwszoplanową postacią. W młodzieżówce Andrzeja Strejlaua zagrałem raz, w Opolu. Jesienią 1971 r. odszedłem do pierwszoligowej Wisły Kraków, ale w niej nie zadebiutowałem, bo nie dostałem zwolnienia z Olimpii. Dwa milicyjne kluby nie mogły się dogadać. Zostało mi trenowanie z Adamem Musiałem, Antonim Szymanowskim czy bramkarzem Stanisławem Gonetem. Po pół roku, wiosną 1972, wróciłem do Poznania. Ledwo się rozpakowałem na Piastowskim i już na drugi dzień przyjechał po mnie kierownik Hutnika Nowa Huta. Znów grałem w drugiej lidze, aż do 1974 r. A potem? Potem była już Liga Rataj. Tekst pierwotnie opublikowany drukiem w wydawnictwie "Skarby Miasta - Poznań"