To będzie jednak szok, gdy w walce o tytuł najlepszego piłkarza świata między Ronaldo i Leo Messiego wedrze się 25-letni angielski brzydal. Tak samo młody, tak samo dobry, tyle że z nacji trochę "zapomnianej". Brzmi to może paradoksalnie, ale twórcy futbolu, i najlepszej ligi świata, mają aż za dużo podstaw do kompleksów. 44 lata mijają od chwili, gdy reprezentacja Anglii zdobyła swój jedyny tytuł, a gwiazdor mistrzów świata Bobby Charlton odbierał w glorii "Złotą Piłkę". Wyspiarze, ostatni raz mogli się wtedy czuć jak pępek futbolowego świata, tyle, że nawet ojciec Rooneya już tego nie pamięta. Potem plebiscyt "France Football" wygrywali tylko Kevin Keegan (1978, 79) i Michael Owen (2001), ale nie były to wielkie lata dla reprezentacji Anglii. Keegan to gracz znakomity, ale nie zostałby raczej wyróżniony, gdyby można było wtedy postawić na Argentyńczyków: Mario Kempesa, czy Diego Maradonę. "Nauczyliśmy świat gry w piłkę, a teraz sami w nią grać nie umiemy, tak jak rozkochaliśmy go w motoryzacji, a dziś jeździmy po lewej stronie" - to zdanie wyczytałem w "The Times" przed mundialem w USA, do którego Anglicy się nie zakwalifikowali. Rooney był przez ostatnie lata klasyczną ofiarą myślenia o piłce po angielsku. Musiał się natyrać, przebiec podczas gry rekordową liczę kilometrów, ale uważał, że do postawienia kropki nad "i" namaszczony jest kto inny. To Ronaldo zdobywał najważniejsze gole, które prowadziły Manchester United na szczyt: angielski, europejski i światowy. Dopiero, kiedy rówieśnika zabrakło na Old Trafford, Wayne nie miał już innego wyjścia. Wyspiarze świętują dobrą nowinę: giermek zrozumiał, że przyszedł czas przemiany w rycerza. 20 goli w Premier League to niewiele mniej niż Ronaldo i Messi zdobyli razem w Primera Division (15+9). Dziś Anglia się modli o zdrowie Rooneya. Gra w każdym meczu Manchesteru, bo Alex Ferguson wie, że inaczej dziury po Ronaldo załatać się nie da. Wayne to człowiek orkiestra, bez którego United nie ma. Dlatego tak sfrustrowały fanów doniesienia, że zadłużony klub może go sprzedać. Nawet milczący, amerykańscy szefowie Manchesteru poczuli się w obowiązku, by te plotki zdementować. Odgłosy galopu Wayne'a Rooney'a w niedzielnym meczu z Arsenalem będą mi brzmiały w uszach bardzo długo. Dostał piłkę 20 m od bramki van der Sara, podał ją do Naniego i rozpoczął 70-metrowy sprint, który wydawał się nie mieć sensu. Kolega z drużyny i rywale wyprzedzali go o jakieś 15 metrów, Rooney dotarł jednak jako pierwszy na linię pola karnego i dostając podanie od Portugalczyka rozstrzygnął mecz. Tak, jak kiedyś pracował na Ronaldo, tak teraz na niego zapracował Nani. ZOBACZ WSPANIAŁEGO GOLA ROONEYA: Ale Rooney zupełnie się nie zmienił: mimo iż strzela dziś nie gorzej od Johna Wayne'a, i tak nie ma w Manchesterze większego pracusia. Stał się człowiekiem z nadprzyrodzonym darem przebywania jednocześnie w kilku miejscach. Gdy Fabio Capello został trenerem reprezentacji Anglii, złościł się na Rooneya za zachowania "nieopierzonego" źrebaka. Niesiony fantazją i młodością przemierzał bezproduktywnie przestrzeń boiska. Włoch wolał, by czaił się w polu karnym myśląc o rozstrzygającej akcji. Wayne długo nie mógł zrozumieć włoskiego myślenia, dopiero teraz dojrzał do kompromisu. Wciąż jest wszędzie, na dodatek jednak strzela. Ma dziś więcej goli niż uzbierał w całym ubiegłym sezonie król strzelców Premier League - Nicolas Anelka. Anglia widzi w Rooney'u spadkobiercę Pelego, Alex Ferguson nie tęskni za Ronaldo, a koledzy z kadry modlą się, żeby zdrowy dotarł do RPA. "Run, Wayne, run!" - ten szczyt jest wysoki, a droga wciąż daleka... DYSKUTUJ O ARTYKULE Z DARKIEM WOŁOWSKIM! Zobacz wszystkie felietony Darka Wołowskiego!