Trener Hubert Kostka powiedział mi, że Andrzej Gruszka był jednym z najzdolniejszych piłkarzy z jakim pracował, nie miał jednak szczęścia. Noga chyba żadnego zawodnika nie dałaby rady po takich przejściach. Ludzie futbolu - choćby Grzegorz Kapica - do dziś pamiętają trzask, z jakim łamała się w trakcie meczu Szombierek ze Stalą Mielec. Ten trzask była słychać nawet na trybunach. Na stadionie zaległa całkowita cisza... Paweł Czado: Czuje się pan spełnionym piłkarzem? Andrzej Gruszka: Grałem w młodzieżowej reprezentacji Polski, w ekstraklasie... Oczywiście mogłem osiągnąć więcej, ale nie narzekam. Zaczynałem w Szombierkach, stamtąd pochodzę. Muszę przyznać, że byłem szybkim i zwrotnym obrońcą, zwrócił na mnie uwagę trener Hubert Kostka. Zresztą różni szkoleniowcy mnie doceniali... Jednocześnie grałem w Szombierkach, młodzieżowej reprezentacji Polski i reprezentacji Śląska. Zajmowało to dużo czasu, wówczas przed każdym meczem były zgrupowania, w domu byłem więc gościem. Na przełomie lat 70. i 80. właściwie cały czas jeździłem za granicę. Jak nie Włochy to Austria, jak nie Austria, to Turcja... Diego Maradona był jak zając A w Polsce wtedy była bieda. Doceniam, że w tym czasie mogłem jeździć po świecie. Problem był tylko taki, że nie mieliśmy żadnych pieniędzy więc nie mogliśmy bliskim nic kupić, najwyżej popatrzeć na te wszystkie cuda... Służby celne dokładnie sprawdzały czy czegoś nielegalnie nie wywozimy. Jeden z moich kolegów z reprezentacji młodzieżowej, bardzo zdolny chłopak, zaprzepaścił sobie karierę... Na jednym z meczów w Austrii trener Henryk Apostel mówił nam żeby przypadkiem nikomu nie wpadło do głowy zabrać czegoś z szatni gdzie był przygotowany sprzęt. Jeden z nas nie wytrzymał, połaszczył się na buty i sobie je wziął. Gospodarze policzyli i okazało się, że brakuje jednej pary. Kolega musiał w Warszawie się tłumaczyć, już nie wypłynął, zgubił się... Miał pan w ogóle czas na szkołę? Chodziłem do szkoły samochodowej w Bytomiu. Rzeczywiście: miałem tyle wyjazdów, że o mało tej szkoły nie skończyłem (uśmiech). PZPN albo OZPN bez przerwy wypisywał mi usprawiedliwienia za nieobecności... Wtedy była taka moda, że dosłownie przed każdym meczem musiało być dłuższe albo krótsze zgrupowanie. Nie było tak, że wsiadało się do autobusu i od razu jechało na mecz. Trzeba było albo spędzić dobę w klubie, albo jechać na zgrupowania do Świerklańca czy Kamienia. Żyłem w ten sposób nie dni czy tygodnie, ale lata! W 1979 roku przyszło powołanie do kadry na mistrzostwa świata juniorów, które odbywały się w Japonii. To był piękny wyjazd. Pierwsze niezwykłe przeżycie mieliśmy jeszcze zanim dolecieliśmy do Japonii: międzylądowanie było na Alasce... Samo powitanie z Japonią było jednak trudne: kiedy wyszliśmy z samolotu temperatura i wilgotność dosłownie w nas uderzyły... Wszyscyśmy się nagle cofnęli, patrząc na siebie. Jak grać w takich warunkach? Cóż, nie było wyjścia. Przed meczem była ulewa. Każdy z nas założył korki z wkrętami, godzinę późnej murawa była już suchutka i trzeba było grać w lankach (uśmiech). Mecze mistrzostw odbywały się w Tokio, Kobe, Ōmiyi i Jokohamie. W grupie pokonaliśmy Jugosławię 2-0 i Indonezję 6-0. Ostatni mecz w grupie graliśmy z Argentyną. W której był Diego Maradona. Wiedzieliśmy, że jest dobry. Od razu trener założył, że ma go kryć Piotr Skrobowski. No i tak poszło, że już w 7. minucie nam bramkę na 1-0 strzelił... Mieliśmy na niego jeszcze większy pozór dawać. Staraliśmy się, ale przecież Maradona nie grał sam, było tam wielu świetnych piłkarzy. Pamiętam pan jakieś starcie z nim? - Był jak zając, trudny do upilnowania. Zawsze potrafił przeskoczyć nogę. Wyjątkowo szybki i zwrotny jednocześnie. Co prawda potem bramki nam już nie strzelił, wbili je za to jego koledzy. Skończyło się 1-4. Ale obie drużyny wyszły z grupy. Argentyna została potem mistrzem świata, wy zajęliście czwarte miejsce. Wyeliminowaliśmy w rzutach karnych Hiszpanów, w półfinale minimalnie przegraliśmy z ZSRR 0-1, choć mieliśmy bramkowe szanse. Pamiętam jakie wrażenie robiła na nas podróż do Kobe, bo tam graliśmy ten mecz. W jedną stronę jechaliśmy Shinkansenem, tym superszybkim japońskim pociągiem [wówczas jeżdżącym ponad 200 km/h, dziś już 320 km/h, przyp. aut.], W drugą - Jumbo Jetem [potężnym Boeingiem 747, przyp. aut.]. Zapamiętałem też wielopoziomowe, zakorkowane autostrady. Japończycy siedzieli w tych wianuszkach aut i wcale się nie denerwowali. Po prostu... czytali książki. Raz na jakiś czas podjechali parę metrów i wracali do czytania (śmiech). Z Japonii od razu wróciliście do Polski? Nie. Na Filipiny naszą drużynę zaprosił ówczesny prezydent Ferdinand Marcos. Działacze to podłapali, nie pytali się centrali. Mieliśmy tam promować futbol, w praktyce oznaczało to... wspaniałe wczasy (uśmiech). Mieliśmy w Manili wstęp do dyskotek, na basen - wszędzie tam gdzie chodził prezydent [w praktyce dyktator Filipin, przyp. aut.]. W pałacu spotkaliśmy się z prezydentem, jego żoną [Imelda Marcos, w młodości Miss Manila, która brała udział w życiu politycznym Filipin, przyp. aut.]. Dostali od nas piłkę z autografami, no bo co byśmy mogli im dać... [Marcosowie byli bogaczami. Imelda miała kolekcję ponad tysiąca sztuk luksusowego obuwia, 15 płaszczy z norek, 508 długich płaszczy, 888 torebek, 65 parasolek i 71 par okularów przeciwsłonecznych, przyp. aut.]. Ale na miasto mogliśmy wychodzić tylko z uzbrojonym ochroniarzem. Nogę złamali raz, potem drugi Wydawało się, że świat stoi przed panem otworem. Tymczasem niedługo po powrocie z Japonii przytrafiło się panu paskudne złamanie lewej nogi... Pamiętam daty. Wróciliśmy z Japonii 27 września, a do złamania nogi doszło 25 października 1979 roku. Graliśmy ze Stalą Mielec na starym boisku na Szombierkach czyli na Hasioku. Hubert Kostka zalecił mi indywidualne krycie Andrzeja Szarmacha. "Ciebie nie interesuje gra, masz zająć się Szarmachem" - stwierdził. Pilnowałem go więc najlepiej jak umiałem. Około 25. minuty miałem piłkę przy nodze i chciałem zagrać do naszego bramkarza Wieśka Surlita. Tymczasem rywal wszedł mi w tym momencie bardzo ostro. Podniósł obie nogi do góry, jednocześnie robiąc nożyce. Strzeliło... Nie wiedziałem co się dzieje. Pamiętam, że karetka wjechała na stadion oraz ciszę na stadionie. W szpitalu czekałem na operację w łóżku z podniesioną, naciągniętą nogą - operacje były wtedy wykonywane raz na tydzień, każdy oddział szpitalny czekał na swoją kolej. Pamiętam, że dużo bólu wtedy było... Diagnoza lekarska była bezlitosna. Podwójne złamanie, wiele miesięcy przerwy. Operacja, szycie, sześć śrub w nodze [Andrzej Gruszka pokazuje mi potężną bliznę rozciągają się na goleniu prawie od śródstopia po kolano, przyp. aut.]. Wróciłem. Hubert Kostka mi mówi: "Andrzej, lekarz mi powiedział, że ty możesz z tymi blachami grać. Widzę cię w składzie". Przygotowywałem się więc do powrotu spokojnie, truchtałem. Trener Kostka nigdy nie wyrzucił mnie do rezerw. Wierzył we mnie. W podświadomości czułem jednak, że ta noga nie jest już taka jak dawniej, nie jest tak sprawna... Lekarz mi mówił: "tyś nie powinien utykać". A jednak mi się zdarzało, jednak coś przeszkadzało. Doszedłem na szczęście do siebie. Gramy kolejny mecz ze Śląskiem Wrocław, już na nowym stadionie. 26 kwietnia 1980 roku... Chcę dośrodkować, zawinąć rogala z prawej strony, cały ciężar na tej złamanej wcześniej lewej nodze, a przeciwnik z impetem wjechał mi w nią podeszwą. Stało się coś bardzo dziwnego. Stoję i wydaje mi się początkowo, że wszystko w porządku. Pierwszy krok w porządku, ale po kolejnym nagle widzę, że pod kolanem jakby mi się drugie kolano robi, bo z tego miejsca noga do środka ucieka... Znów pogotowie, szpital... Tym razem nie miałem już operacji, tylko nogę wsadzili mi go gipsu. Długo nie grałem. Przez to, że miałem czas zrobiłem maturę w technikum górniczym... Po powrocie psychicznie było jeszcze gorzej, ale Hubert Kostka jednak mnie nie wyeliminował z tej drużyny. Grałem w Szombierkach do 29. roku życia. Wtedy odszedłem do Andaluzji Brzozowice, tam się wtedy niezła paka zrobiła. Z Szombierek odszedłem za porozumieniem stron, z etatu na jednej kopalni przeniesiono mnie na etat w innej. Zrobiliśmy awans do III ligi. Tam z kolei zerwałem ścięgno Achillesa. Kiedy lekarz je zobaczył to powiedział, że wyglądało jak... pędzel. Trzymało się tylko na włókienkach... Kto umie grać, nie musi biegać Cóż, trenowało się wtedy ostro. Ale... nie każdy! Pamiętam, że kiedyś pojechaliśmy na zgrupowanie do Kamienia, akurat był tam Mirosław Okoński. Wszyscy z jego drużyny biegają po lasach do utraty tchu, a Okoński z uśmiechem sobie na rowerku jeździ. My go pytamy: "jak ci się to udało?". A on na to: "kto umie grać, nie musi biegać". Krótko i na temat (uśmiech). Jego trener widział, że on nie potrzebuje biegania, nadrobi to w inny sposób. Podobnym zawodnikiem w mojej opinii był Zenek Lissek z Szombierek. On nie znosił daremnego biegania. U nas w Szombierkach był trener Marian Ginter, który wcześniej prowadził lekkoatletów. Ustawił nam 15 płotków i kazał nam przez nie skakać. Na drugi dzień nie szło nogami ruszać... Karierę zakończyłem w Andaluzji i poszedłem do pracy w kopalni. Wiele lat później uznałem, że jeszcze mogę się poruszać i... zerwałem ścięgno Achillesa jeszcze dwa razy, znowu w tej samej nodze! Kto w tamtych czasach z napastników, którzy wówczas grali, a przecież w każdej drużynie był ktoś świetny, robił na panu wrażenie? Smolarek. Wiedział co zrobić z piłką. Poza tym ostro pogrywał. Potrafił zagrać brutalnie, potrafił za przyrodzenie ścisnąć tak, że sędzia nie widział. Fantastyczny był Okoński. Miał rzeczywiście ogromne umiejętności. Muszę poruszyć jeszcze sprawę traktora. Piłkarze Szombierek za podpisywanie kontraktu dostawali talon na samochód. Opowiadali mi, że w pana przypadku był to... traktor. Jak to było? Kiedy przychodzili do Szombierek zawodnicy z innych klubów dostawali talony na samochody, duże fiaty czy polonezy. Wychowankowie nie mieli tak łatwo. Mój teść prowadził gospodarstwo, miał dwa hektary, nie dostawał żadnych kartek żywnościowych, musiał sobie sam radzić. Na kopalni stał traktor. Fatalnie wyglądał, ale wszystko miał na swoim miejscu, był po kapitalnym remoncie. Poprosiłem więc o ten traktor dyrektora kopalni, mówiąc, że przydałby się na gospodarstwie. Zgodził się. Ale po pewnym czasie teściu przyjeżdża z pracy i mówi, że ten traktor ma dostać jakiś nadsztygar. Byłem zły; nic z tego klubu człowiek przecież nie miał. Poszedłem więc do Wacława Kocieli [dyrektora naczelnego Bytomskiego Zjednoczenia Przemysłu Węglowego, przyp. aut.] i jeszcze raz spytałem o ten traktor. Kociela od razu sięgnął po telefon i zadzwonił do dyrektora. - Słuchaj no. Macie ten traktor? - Ja. - Jutro ma wyjechać do Gruszki. Macie mu go zawieźć. - Panie prezesie, to się nie da, trzeba formalności załatwić. - Jutro ma wyjechać! - zakomenderował Kociela i odłożył słuchawkę. Następnego dnia jestem na kopalni o ósmej rano, a oni już ten traktor ładowali dźwigiem... Dało się (uśmiech). Jeszcze przyczepkę udało się załatwić! A w późniejszym okresie dostałem talon na malucha. Najpierw żółtego, potem granatowego. Czuje się pan spełniony? Jestem szczęśliwym człowiekiem. Mam wspaniałą rodzinę, żonę, udane dzieci, pięcioro wnucząt. Kiedy do mnie przyjeżdżają, grają w piłkę na małe bramki ustawione w ogrodzie. rozmawiał: Paweł Czado