Damian Bąbol to odkrycie ostatnich tygodni w polskich social mediach. Wykorzystuje swoje nieprzeciętne zdolności aktorskie i lektorskie, aby naśladować Zbigniewa Bońka, Mateusza Borka, Michała Probierza, Grzegorza Krychowiaka i wielu, wielu innych. Kto jest kolejny na liście? Dlaczego nie da się sparodiować Roberta Lewandowskiego? Czy doczekamy się przedstawienia Marcina Najmana? A przede wszystkim - po co w ogóle jest parodia? Jakub Żelepień, Interia: Parodia to kopiowanie czy akt twórczy? Damian Bąbol: Skłaniam się w stronę aktu twórczego. W dotychczasowych parodiach ani razu nie skorzystałem z gotowych wypowiedzi danej postaci, choć w internecie jest tego mnóstwo. Chciałem nadać temu nowy kształt, więc za każdym razem sam przygotowywałem tekst, czasem też improwizowałem, upodabniając się do konkretnej osoby. Jednocześnie mam świadomość, że granica między parodią a karykaturą jest bardzo cienka, więc za każdym razem zastanawiam się, ile elementów komediowych mogę dodać, aby nie przedobrzyć. Zauważyłem, że nagrania wychodzą mi najlepiej, kiedy po prostu odpuszczam i daję się porwać mojej wyobraźni, wyrzucając z siebie słowa adekwatne - moim zdaniem - do parodiowanej postaci. Którą ze swoich postaci nagrałeś freestyle'owo, bez przygotowania tekstu? - Pierwszego Mateusza Borka. To był 7 grudnia, nazajutrz miałem urodziny. Od kilku lat zbierałem się na odwagę, aby zacząć coś takiego robić i w końcu wystartowałem. Wcześniej przez długi czas testowałem swoją twórczość na najbliższych, przede wszystkim na mojej żonie, która mówiła, że zupełnie jej to nie śmieszy. Cieszę się jednak, że nadszedł taki dzień, w którym wreszcie to zrobiłem. Chwyciłem za telefon i zacząłem nagrywać. W zasadzie Mateusz wyszedł mi już za pierwszym razem - po prostu mówiłem to, co ślina przyniosła mi na język. Było mi łatwo, bo wychowałem się na Borku, obserwowałem go od wielu, wielu lat. Drugą taką postacią był Artur Wichniarek, którego też nie ćwiczyłem, tylko od razu usiadłem i nagrałem. To pytanie może być zarówno najłatwiejsze, jak i najtrudniejsze w naszej rozmowie. Mianowicie: po co to w ogóle robisz? - Jestem dobrym obserwatorem, a poza tym urodziłem się chyba z taką umiejętnością, która pozwala mi w dosyć łatwy sposób wcielać się w innych ludzi. Odkryłem też w sobie aktorskie marzenie, a parodiowanie znanych postaci w pewnym sensie pozwala mi je realizować. Film i sport odgrywają niezwykle ważne role w moim życiu, a moje nagrania łączą oba te światy. No i najważniejsze - jestem ogromnym fanem form komediowych. Kiedyś TVN emitował program pod nazwą "Szymon Majewski Show". Na końcu zawsze był krótki format zatytułowany "Rozmowy w Tłoku". Pewnego razu prowadzący zaprosił znakomitych aktorów, którzy parodiowali przede wszystkim polityków, ale też i innych ludzi z życia publicznego. Zachwyciłem się tym, a moim guru został Michał Zieliński. Nie jest jakimś znanym aktorem, ale w tej konwencji wypadał kapitalnie! Na kim zacząłeś eksperymentować ze swoimi pierwszymi parodiami? - Kiedy pracowałem jeszcze jako dziennikarz sportowy, to oczywiście na kolegach z pracy. Nie robiłem tego jednak złośliwie, nigdy nie chciałem nikogo urazić. Wszystko było sympatyczne, z uśmiechem na ustach, za zgodą zainteresowanych. Moi bliscy mówią mi natomiast - ja tego nie pamiętam - że pierwszą parodię zrobiłem jako kilkuletnie dziecko podczas jednej z imprez rodzinnych. Stanąłem przed całą rodziną i zacząłem udawać... Lecha Wałęsę. Podobno ciocia ma to nagrane na kasecie! Muszę to w końcu odszukać. Wróćmy do pytania. Po co ci te parodie? - Lubię rozbawiać ludzi i - jak widać - zawsze to lubiłem. Staram się wprowadzać luz wszędzie tam, gdzie się pojawiam. Zastanawiałem się, w jaki sposób mogę od siebie dać coś wartościowego w przestrzeni internetowo-sportowej, czyli przede wszystkim na Twitterze. Sport jest mi bliski, ale moja droga zawodowa potoczyła się w taki sposób, że nie zostałem żadnym wielkim ekspertem ani komentatorem. Uznałem, że trochę brakuje nam w tym środowisku luzu i śmiechu i postanowiłem to zmienić. Cieszę się, że to zrobiłem. Ludzie często nastawiają się do siebie wrogo, szukają waśni, co chwilę wybuchają g***oburze. Mam poczucie, że przy tych moich parodiach wszyscy możemy się troszeczkę pośmiać, złapać dystans, dobrze się bawić. Przepraszam za mój strasznie długi wywód, ale w zasadzie żeby odpowiedzieć na to pytanie, sam siebie muszę co chwilę pytać, po co ja robię. Czy któryś z twoich bohaterów obraził się albo miał pretensje za sparodiowanie go? Nie, nie było żadnych negatywnych konsekwencji. Niemal wszyscy byli nastawieni bardzo pozytywnie, a żadnej reakcji nie doczekałem się jedynie ze strony Krzysztofa Stanowskiego i Zbigniewa Bońka. Nie wiem też, co o parodiach sądzą Jan Tomaszewski i Michał Probierz, bo nie mają kont na Twitterze. Mateusz Borek, Michał Pol czy Sebastian Fabijański pokazywali swoim followersom moje parodie i to było dla mnie znakomitą weryfikacją mojej działalności. Moją główną zasadą jest to, aby nikogo w tych nagraniach nie obrazić. Nie zamierzam wchodzić w prywatne, kontrowersyjne sprawy, nie czytam portali plotkarskich, chcę skupiać się przede wszystkim na sporcie. Jeżeli dana osoba ma choć odrobinę dystansu do siebie, na pewno powinna się uśmiechnąć. Każdego da się sparodiować czy musi to być szczególnie wyrazista postać? - Na pewno dużym ułatwieniem dla mnie jest, kiedy postać ma charakterystyczny sposób mówienia. Zdawałem sobie na przykład sprawę, że nie mam barwy głosu zbliżonej do Krzysztofa Stanowskiego. Parodię oparłem więc na sposobie akcentowania przez niego zdań. Oglądałem jego programy i powtarzałem raz za razem. Wydaje mi się, że wyszło to całkiem dobrze. Odpowiadając konkretniej na twoje pytanie: wydaje mi się, że każdego można pokazać w twórczy sposób, natomiast efekt "wow" jest zarezerwowany raczej dla najbardziej charakterystycznych postaci. Nie wiem na przykład, jak mógłbym w śmieszny sposób przedstawić Roberta Lewandowskiego. Wszystko, co mówi i jak mówi, jest poprawne politycznie, spokojne, wyważone. Nie da się z tego wyciągnąć niczego do parodii. Nad kim obecnie pracujesz? - Na przykład nad Piotrem Żyłą. Myślałem, że pójdzie mi z nim łatwo i szybko, zwłaszcza że - podobnie jak on - mam pozytywną naturę i często lubię sobie pożartować. Nagrałem wersję testową i stwierdziłem, że jeszcze dużo pracy przede mną. Ogromnym wyzwaniem jest dla mnie też Roman Kołtoń. Potrafi wejść w swój monolog bardzo nisko, jest skupiony na tym, co mówi, żeby po chwili krzyknąć bardzo wysoko "Kaszanka!". Jest w nim tyle wariacji, tyle różnych sposobów prezentacji. Ludzie piszą do mnie, nawet w prywatnych wiadomościach, żebym już opublikował tego Kołtonia, ale ja sam nie czuję jeszcze, żeby było to na odpowiednim poziomie. Na pewno jestem bliżej niż dalej. Myślałem też o Adamie Małyszu, ale - podobnie jak w przypadku Lewandowskiego - brakuje u niego czegoś charakterystycznego. Staram się nauczyć też sposobu mówienia Wojciecha Kowalczyka. To dosyć trudne, bo w jego przypadku dochodzi element seplenienia. Ogólnie rzecz biorąc, niesamowicie dobrze bawię się tym, co robię. Nie mam żadnego harmonogramu, publikuję nagrania wtedy, kiedy sam uznam to za stosowne. Są jakieś osoby, o których powiedziałeś sobie, że na pewno nie weźmiesz się za parodiowanie ich? Pomijając Lewandowskiego. - Lewandowski z powodu, o którym wspomniałem, natomiast z innych względów nie biorę się za parodiowanie patostreamerów i pseudosportowców pokroju Marcina Najmana. Niektórzy domagali się, abym go przedstawił, ale obiecałem sobie, że tego nie zrobię. Podobnie jak i polityków, choć muszę przyznać, że Donald Tusk i Jarosław Kaczyński wychodzą mi bardzo dobrze. Zasady to jednak zasady. To, co robisz, jest zjawiskiem internetowym? A może używam za dużych słów i to po prostu twoja chwilowa zabawka? - Ani jedno, ani drugie. Zdecydowanie nie nazwałbym tego, co robię, zjawiskiem internetowym, ale też nie chwilową zabawą, bo ja zamierzam to kontynuować. Sprawia mi to frajdę i chciałbym się w tym mocno rozwijać. Reakcje są fajne, mam poczucie - może to nieskromnie zabrzmi - że udało mi się wprowadzić trochę luzu do naszej bardzo spiętej i nerwowej społeczności. Doceniam to, że obserwują mnie kibice różnych klubów, bo to oznacza, że trafiam do odbiorców z całej Polski. Trafiłem w niszę, która została dobrze przyjęta, a świadczą o tym bardzo wysokie liczby wyświetleń. Zjawisko internetowe to jednak zbyt duże słowa. Może ktoś to tak nazwie i ok - nie mam problemu. Sam jednak podchodzę do tego ze spokojem. Największy komplement od odbiorców? - Dostaję mnóstwo wiadomości, ale ostatnio ktoś napisał do mnie, że przechodzi przez trudny czas i w ogóle się nie uśmiecha. Po tym, jak zobaczył jedną z moich parodii, zaśmiał się jednak na głos po raz pierwszy od dłuższego czasu. To było fantastyczne, poczułem jakieś takie ciepło w środku. Innym razem dostałem wiadomość, w której jedna z osób napisała, że zaczyna dzień od wysłuchania mojej wersji Mateusza Borka czy Michała Pola i od rana ma lepszy humor. To jest super, co może być lepszego od wywołania u kogoś uśmiechu? Zwłaszcza, że czasy są trudne, pogoda też nie sprzyja, wszystkim nam brakuje słońca. Gdybyśmy mieli tych promieni trochę więcej, wszyscy bylibyśmy bardziej pozytywnie nastawieni do życia. Mówiła o tym twoja wersja Zbigniewa Bońka. - Brakuje tego słońca, za dużo tego negatywizmu... i tak dalej, i tak dalej. Można się śmiać, natomiast to jest prawda. Spójrz chociażby na takiego Fernando Santosa. Facet dobija do siedemdziesiątki, a w nim jest tyle siły, energii, pewności siebie. Bije od niego południowe słońce, które pomaga w dobrym życiu. Jeżeli przez swoją działalność mogę dać choć trochę tego wirtualnego słońca, to nie ma dla mnie lepszej nagrody. Swoją listę osób mam i mogę obiecać, że znowu będzie zabawnie! Rozmawiał Jakub Żelepień, Interia