Żaden z nich nie mógł być do końca zadowolony, gdyż drużyny podzieliły się punktami, remisując 1:1. - Jak się panu grało przeciwko kuzynowi? - zapytaliśmy Bartosza. - To był bodajże nasz drugi mecz przeciwko sobie, pierwszy raz spotkaliśmy się, gdy grał jeszcze w barwach Górnika Zabrze, no i teraz w Cracovii. W niedzielę górą był Michał, gdyż nie udało mi się go dwa razy ograć. Nie było jednak okazji do zbyt częstej walki na boisku, ponieważ gramy na pozycjach, które raczej się eliminują - ja na skrzydle, on w środku. Widać jednak, że Michał szybko się zaaklimatyzował w nowym zespole i jest podporą defensywy "Pasów". Mam nadzieję, że w rewanżu znowu zagramy przeciwko sobie i wtedy będę mógł udowodnić swoją wyższość. - Pan mógł pogrążyć Cracovię już w niedzielę. W doliczonym czasie gry spudłował pan z czterech metrów... - Czasami zdarza się, że nie trafi się w światło bramki. W tym przypadku zareagowałem instynktownie. Piłka spadła pod moje nogi i faktycznie nie pozostawało mi nic innego jak skierować ją do bramki. Uderzyłem ją jednak z postawnej nogi, przez co miałem ograniczone możliwości i przestrzeliłem. Szkoda, bo w drugiej połowie zasłużyłyśmy na zwycięstwo. - Byliście w niej zdecydowanie lepsi. - No właśnie. Szkoda, że dopiero wtedy zaczęliśmy grać. Cracovia momentami była bezradna. Druga połowa w naszym wykonaniu była w końcu taka, jaką my zawodnicy i kibice Legii, byśmy sobie życzyli. Teraz czeka nas dwutygodniowa przerwa, kiedy jeszcze popracujemy nad mankamentami i błędami, i myślę, że w następnym meczu z Odrą Wodzisław zagramy już przez 90 minut w takim stylu, jak w niedzielę przez drugie 45. Paweł Pieprzyca, Kraków