Trener Śląska Orest Lenczyk był po spotkania bardzo wyluzowany. Zdradził też, że w szatni wrocławskiej drużyny goście radowali się z remisu. -To, że się cieszą, jest najważniejsze. Zagrali na tym pięknym stadionie, nie pozwolili sobie na porażkę, a teraz będą musieli pewnie czekać, co najmniej pół roku, by znów tu zagrać. Mają więc satysfakcję - mówił Lenczyk. Początkowo żartobliwie komentował spotkanie "strzelili po dwie, zaorali i zeszli", później jednak już na poważnie zauważył, że jego zespół przeżywał kilka uniesień i upadków. - Po pierwszym golu byliśmy w niebie, później Lech ściągnął nas na ziemię, a po drugim golu do piekła. W drugiej połowie wróciliśmy na ziemię, a pod koniec meczu znów mogliśmy być w niebie. Nie wiem, może jakieś chmury się pojawiły, w każdym bądź razie zostaliśmy na ziemi - opowiadał szkoleniowiec Śląska, który zapewniał, że do Poznania nie przyjechał po zwycięstwo. - Bo ja chodzę po ziemi i widziałem, że Lech też miał swoje sytuacje. A jechać to można tramwajem po bułki, a nie po zwycięstwo. Piłkarze Lecha byli po spotkaniu rozżaleni. - Było to bardzo dobre spotkanie, ale wygrywając 2-1 powinniśmy zdobyć trzy punkty. Nie jest tak, jakbyśmy chcieli by było i ten remis komplikuje nam sytuację w tabeli - nie ukrywał Rafał Murawski. O obronie mistrzowskiego tytułu poznaniacy mogą już powoli zapomnieć, skupić powinni się za to na Pucharze Polski. Tu są już w półfinale - we wtorek podejmą Podbeskidzie Bielsko-Biała w pierwszym meczu półfinałowym. A Podbeskidzie sprawiło już jedną sensację i wyeliminowało Wisłę Kraków. - Dwie niespodzianki? Zdarzają się, ale mam nadzieję, że nie tym razem. Musimy mocno popracować, aby na rewanż jechać już spokojnie - mówił Murawski. Mecz ze Śląskiem był niezwykły dla reprezentanta kraju Huberta Wołąkiewicza - spowodował rzut karny, pięknie strzelił z dystansu w poprzeczkę, co chwilę później doprowadziło do gola Vojo Ubiparipa, dostał wreszcie żółtą i czerwoną kartkę. - Można powiedzieć, że w tym moim debiucie w lidze w pierwszym składzie wiele się wydarzyło. Mam nadzieję, że pokazałem trenerowi iż może na mnie stawiać - wyznał były piłkarz gdańskiej Lechii. Wołąkiewicz chciałby grać w Lechu na środku obrony, tak jak w piątek, ale to była już jego czwarta pozycja w tej rundzie w drużynie. - Przyczepiła się do mnie łatka, że jestem piłkarzem uniwersalnym, a to czasem przeszkadza. Trener rzuca mnie po różnych pozycjach, ale ja najlepiej czuję się na środku obrony i tego się będę trzymał. Dziś skorzystałem na kontuzji Manuela Arboledy, więc chciałem pokazać trenerowi, że może na mnie liczyć - opowiadał stoper Lecha. Poznaniacy mieli też pretensje o decyzję arbitra Huberta Siejewicza, który w 21. minucie podyktował dla Śląska rzut karny za faul Wołąkiewicza na Łukaszu Gikiewiczu. Przewinienie było, ale nastąpiło tuż za linią szesnastego metra. - Mówiłem panu Siejewiczowi, że to było za polem karnym, a on na to, że nie mam racji. Okazało się, że jednak miałem - żalił się Ivan Djurdjević.- Nie mam pretensji do arbitrów, ale jak na ten poziom wysoki ekstraklasy, popełniają za dużo błędów. Arbiter ma zawsze rację, później w Canal+ oglądamy kontrowersje, ale nic to nie daje. Oni sędziują dalej - dodał Serbki pomocnik "Kolejorza". Do Siejewicza Lech nie ma ostatnio szczęścia - w tym sezonie poznaniacy nie wygrali żadnego z trzech spotkań, które prowadził arbiter z Białegostoku. Niemal dokładnie rok temu - 3 kwietnia 2010 roku - Siejewicz też się pomylił przy Bułgarskiej. I to w tym samym polu karnym - wtedy nie zauważył ewidentnego faulu Jana Muchy na Robercie Lewandowskim w trakcie spotkania Lech - Legia. Pokazał nawet reprezentantowi Polski żółtą kartkę za symulowanie - później została ona anulowana. Wtedy jednak poznaniacy wygrali 1-0. Zobacz wyniki, terminarz i tabelę Ekstraklasy