Jakub Żelepień, Interia: Od śmierci pana ojca minęło niespełna 9 miesięcy. To wystarczający czas, aby ułożyć sobie tę stratę w głowie? Mieczysław Żywotko, syn trenera Stefana Żywotki: Odpowiem inaczej. Dziećmi jesteśmy tak długo, jak długo mamy rodziców. Moment, w którym ich tracimy, paradoksalnie nie zawsze jest łatwy do wychwycenia. Mój ojciec przez wiele lat był w podróży, bo taka była specyfika jego pracy. Czułem się trochę jak dziecko marynarza. Zawsze wiedziałem, że on gdzieś jest, ale nie widywałem go przez dłuższy czas. Nadal łapię sam siebie na takim odczuciu, naiwnie wierzę, że ojciec gdzieś jeździ i w którymś momencie znów się pojawi. Prawda jest jednak taka, że definitywnie go już z nami nie ma, a brutalnie uświadamiają mi to codzienne czynności. Kiedy golę się rano, wracam myślami do ostatnich miesięcy życia ojca, w których pomagałem mu ze sprawami higienicznymi: podcinałem włosy, paznokcie, zarost. W takich chwilach dociera do mnie, że to się już skończyło. Pan Stefan miał 102 lata, można było odnieść wrażenie, że to człowiek, który będzie żył wiecznie. - Sam tak bardzo przyzwyczaiłem się do jego obecności, że uwierzyłem, że jest nieśmiertelny. Oczywiście mówię to w formie pewnej przenośni, bo zdawałem sobie sprawę, że kiedyś ten dzień nadejdzie. Pierwsze tego typu refleksje naszły mnie, kiedy tata zbliżał się do 90. urodzin, bo to okres, który w przypadku wielu seniorów okazuje się być kryzysowy. W tamtym czasie przy okazji jednego ze spotkań rodzinnych nakręciłem film kamerą analogową. Mam go w szafie, ale na razie nie jestem gotowy na to, aby do niego zajrzeć. Podobnie jest ze sportowymi pamiątkami po ojcu, których zostało mnóstwo. Trzeba będzie zrobić z tym porządek, część trafi być może na nowy stadion Pogoni Szczecin, podczas gdy inne przekażę do Zachodniopomorskiego Związku Piłki Nożnej, który również jest nimi zainteresowany. Pański ojciec był nie tylko skarbnicą wiedzy na temat sportu, ale i w ogóle historii Polski. To przecież człowiek, który doskonale pamiętał międzywojnie, a później czasy okupacji. - Można powiedzieć, że był równolatkiem Polski. Nasz kraj odzyskał niepodległość w 1918 roku, a ojciec urodził się dwa lata później. Był nie tylko świadkiem, ale i uczestnikiem kształtowania się ruchu sportowego w Rzeczpospolitej. Dziś o patriotyzmie i przywiązaniu do ojczyzny mówi się bardzo wiele dla zaspokajania doraźnych potrzeb politycznych, natomiast warto pamiętać przede wszystkim o takich ludziach, jak mój ojciec. On i wielu jego rówieśników było wychowywanych w duchu prawdziwej miłości do Polski, co przenosili później również na grunt sportowy. Sport towarzyszył mu do końca życia. Kochał go. - Był dzięki temu niebywale silny fizycznie, co mogło dziwić, kiedy patrzyło się na jego posturę. Pamiętam, jak kilka miesięcy przed śmiercią zmierzyliśmy się dla żartu w siłowaniu na rękę i muszę przyznać, że przegrałem z nim. Chciałem mu też w ten sposób udowodnić, że nadal jest sprawny. Uważam, że gdyby nie zachorował na COVID-19, mógłby dalej żyć. Wiem, że w jego przypadku najgorsza nie była sama choroba, lecz powikłania. - Tak, nie przeszedł jej szczególnie ciężko, ale problemy pojawiły się później. Doznał udaru i bardzo silnej zakrzepicy, która nie została odpowiednio wcześnie zdiagnozowana. Musieliśmy na własną rękę szukać leczenia, a skutki było widać do końca życia. Ojciec tracił też wzrok, ale nie dał się przekonać do pójścia do szpitala. W ogóle lekarzy traktował z dużym dystansem, co jest o tyle dziwne, że przez całą karierę współpracował przecież z nimi jako trener różnych drużyn. Był uparty? - Powiedziałbym raczej, że miał nieprawdopodobną siłę charakteru. Trudno to opisać czy zdefiniować, ale to się czuło w bezpośrednim kontakcie. Kiedy byliśmy dziećmi, nigdy na nas nie krzyczał, a tym bardziej nie uderzył. Wiadomo, jak to w różnych rodzinach bywa czy zwłaszcza bywało w dawniejszych czasach. Ojciec natomiast tylko na nas patrzył i już było wiadomo, jak ma być i co trzeba zrobić. Nawet nie musiał przy tym niczego mówić. Myślę, że tę siłę charakteru odczuwali też sportowcy, których prowadził. Nigdy niczego nie wymuszał, realizował po prostu swój plan, a ludzie mu ufali. Być może to się nazywa charyzma. Nigdy nie był typem mówcy. - Absolutnie nie. Nie wdawał się w jakieś wielkie dyskusje, nie lubił mówić dużo. Zdarzało nam się jednak rozmawiać długo o piłce nożnej, zwłaszcza wtedy, kiedy przyjeżdżałem do klubu, w którym akurat pracował. Byłem między innymi w Algierii, kiedy prowadził JS Kabylie. Dorastałem w środowisku piłkarskim i za sprawą ojca mocno w nie wsiąknąłem. Pamiętam, że często stawał się osobą, do której różni ludzie przychodzili i opowiadali o swoich problemach, chyba głównie po to, aby usprawiedliwić się przed samym sobą. Był dobrym słuchaczem, miał prosty charakter i jasny podział tego, co było dobre, a co złe. CZYTAJ RÓWNIEŻ: Nomen est omen. Nazwisko pasowało do niego jak ulał Kiedy oglądaliście razem mecze, a później o nich rozmawialiście, na co trener zwracał uwagę? - Patrzył na futbol jak diagnosta. Pamiętam, że zawsze przykładał ogromną wagę do odpowiedniego przygotowania fizycznego. Sam dobierał sprzęty do siłowni, a w jednym klubie nawet własnoręcznie je składał, przez co nie przyjechał do domu na urlop. Podczas mundialu w 2018 roku oglądaliśmy wspólnie mecze Polaków. Pamiętam, że pomiędzy pierwszym a drugim spotkaniem trener Nawałka zaordynował zawodnikom zajęcia siłowe. Ojciec zrobił wielkie oczy i powiedział, że to błąd, bo piłkarze będą mieli ciężkie nogi. W starciu z Kolumbią Polacy faktycznie przegrali 0:3 i mocno odstawali fizycznie. Przenieśmy się do 17 lutego 2022 roku. Czuł pan wówczas, że bierze udział w pogrzebie ojca czy osoby publicznej? W towarzystwie oficjeli, dziennikarzy, fotoreporterów i kibiców była w ogóle przestrzeń do rodzinnego opłakiwania straty? - Zdecydowanie chowałem swojego ojca, nie osobę publiczną. Faktycznie na cmentarzu pojawiło się mnóstwo ludzi, których obecność - choć cieszyła - to też nieco deprymowała. Ja jednak, szczerze mówiąc, nieszczególnie ich dostrzegałem, byłem skupiony na pożegnaniu taty. Zacząłem układać sobie w głowie, że nie usiądziemy już wspólnie do wigilijnego stołu i nie spotkamy się na jego imieninach. Nadal nie jest łatwo mi o tym mówić, na co dzień uciekam do innych zajęć, aby głowa odpoczęła. Podczas uroczystości z okazji 100. urodzin pana Stefana zapytałem go, czego można mu życzyć. Odpowiedział: "Nie mam specjalnych wymagań", a to zdanie mocno wyryło mi się w pamięci. Czy pan również pamięta jakieś słowa albo powiedzenia swojego ojca, które zostaną z panem już na zawsze? - Raczej nie, bo on ogólnie mało mówił. Pamiętam za to długie wieczory i noce przesiedziane wspólnie na skraju łóżka już w ostatniej fazie jego życia. Nie chciałem o tym mówić, bo trudno mi powstrzymać wzruszenie, ale spróbuję. Ojciec nie mógł spać, więc przychodziłem do niego, a on zaczynał opowiadać o swoim wczesnym dzieciństwie. Mówił o czasach i miejscach, które kształtowały jego charakter. Wspominał o pierwszych lampach stawianych we Lwowie po zakończeniu II wojny, o chłopach, którzy przyjeżdżali do miasta, o spacerach z mamą, o nakręcanym samochodzie, który widział na wystawie sklepowej. Pewnego dnia przypomniał sobie z kolei swoje pierwsze narty, które dostał od ojca. Kiedy rozpoczęła się okupacja, a do miasta weszli Niemcy, zażądali, aby oddał je wojsku, które szykowało się do zimy. Nie chciał tego zrobić, więc zamiast przekazać swoje narty hitlerowcom, wolał je pociąć i spalić. *** Pan Mieczysław prosi o chwilę przerwy i przeciera łzy ***- Przepraszam. Wzruszam się nie przez samo wspomnienie, ale przez to, że mam przed oczami obraz nas dwóch siedzących o 3 nad ranem na łóżku i rozmawiających. To są banalne historie, które zaczynają odżywać w pamięci. Spędziliśmy w ten sposób wiele godzin. Dzięki opowieściom ojca zrozumiałem, jak trudne były to czasy do życia. Polska pojawiła się na mapie po 123 latach niebytu, a ludzie mieli w sobie niezwykłego ducha. Do końca życia czuł się lwowiakiem, kochał ludzi i tamten klimat. Choć to dziś bardzo niepolityczne, uważał Lwów za swoje miasto i nic nie było w stanie tego zmienić. Największa zaleta pana Stefana to? - To fakt, że nigdy się nie poddawał. To był taki charakter, który nie dopuszczał do głowy, że czegoś nie może, nie potrafi. W ostatnich dniach życia było to widać bardzo mocno. W końcu jednak przegrał, nie dał rady. I czeka to niestety każdego z nas. Rozmawiał Jakub Żelepień, Interia