Wróciliście z jądra ciemności? Werner: - W Rwandzie wysłuchaliśmy historii, które poruszały do żywego, zostawały w człowieku głęboko, nie pozwalały się od siebie uwolnić i zapomnieć. Kołodziejczyk: - Łapię się na tym, że w reporterskich podróżach do książek podążam za skojarzeniami z nastoletnich lat. Przy „Mecz to pretekst" była to Bośnia i Hercegowina, która zawsze siedziała mi w głowie. Przy „Nadzieja FC" za to właśnie Rwanda, o której przeczytałem wszystko, co tylko ukazało się w polskiej i anglojęzycznej literaturze. W 1994 roku Hutu dokonali tam bestialskiego mordu na Tutsi. Szacuje się, że w Rwandzie zginąć mogło wtedy ponad milion osób. Kołodziejczyk: - Proponujemy jednemu z naszych rozmówców: „Masz z tym miejscem złe skojarzenia, może chodźmy gdzieś indziej?". On się uśmiecha: „Nie, w tym kraju na każdym rogu jest śmierć". Rwanda jest mała, zginęło w niej milion osób w sto dni, to dziesięć tysięcy dziennie. Słuchamy o strasznych współczesnych wojnach: Ukrainie, Izraelu, Palestynie. I o takich liczbach nie ma mowy. A tam zabijano maczetami. W „Dzisiaj narysujemy śmierć" Tochman pisał o dźwięku rozłupywanej maczetą głowy... Werner: - Że brzmi jak trzask rozłupywanej kapusty. Kołodziejczyk: - Słyszysz to, wyobrażasz sobie, idziesz ulicą i wiesz, że takie rzeczy działy się trzydzieści lat temu. W Rwandzie byliśmy podczas obchodów 29. rocznicy początku ludobójstwa, mieszkaliśmy w ścisłym centrum, gdzie gwar był gigantyczny, ruch samochodów ciągły, a tego dnia ulice opustoszały, zapanowała strasznie głośna cisza. Werner: - Rwandę wybraliśmy, bo to przerażający przykład okrucieństwa, do którego człowieka zaprowadzić może nienawiść. Pan Marian Turski powoływał się na tę historię podczas przemówienia przy okazji obchodów rocznicy Powstania w Warszawskim Getcie. Dla świata to lekcja, sami Rwandyjczycy mówili: „Pomóżcie nam nauczyć ludzi, jak nie dopuszczać do rozwoju zła, jak zastopować polityków, którzy chcą wysługiwać się ludźmi". Kołodziejczyk: - Rwandyjczycy uważają, że na świecie nadszedł czas negowania prawdy o ludobójstwie w ich kraju. W Polsce się z tym nie spotkałem, ale pewnie mają swoje źródła. Przecież są ludzie, którzy zaprzeczają istnieniu Holokaustu. I tacy, którzy nie wierzą, że Hutu mordowali Tutsi. Wierzę. Kołodziejczyk: - Na miejscu na przykład bałem się pytać: „Ilu członków twojej rodziny zamordowano?" albo „Ganiałeś z maczetą czy byłeś ganiany?". Werner: - Oni sami chcieli na takie pytania odpowiadać. Eric Murangwa, były piłkarz, nasz bohater, tłumacz i przewodnik w Rwandzie mówił, że stracił osiemdziesięciu pięciu krewnych. Kołodziejczyk: - I nie była to szokująca liczba. Werner: - Każdy tam tracił bliskich. Nie po kilkoro, a po kilkudziesięcioro, kilkuset. Niedaleko Kigali są dwa miejsca pamięci, które robią potworne wrażenie: kościoły Nyamata i Ntarama. Kiedy wróciliśmy z jednego z nich do hotelu i poszliśmy coś zjeść do restauracji, to już zaznajomiony kelner zapytał: „Gdzie dzisiaj byliście?". My: „W Nyamacie". On: „To odwiedziliście moją rodzinę". Miał tam pochowane dwadzieścia osiem osób. Kołodziejczyk: - Z uśmiechem to powiedział. Werner: - Jakby nic go ta informacja nie kosztowała. Dla nich to codzienność. W Rwandzie jednak nie tylko opowieści o zbrodni i mroku były wstrząsające, ale też proces pojednania, który przeszli, żeby zacząć żyć normalnie. W Bugesera Reconciliation Village siedliście w kółku z ocalałymi i z mordercami, którzy w odbudowanej po ludobójstwie Rwandzie żyją ramię w ramię. Kołodziejczyk: - Do tej pory nie wiem, co mam myśleć o tym kółku i o tej wiosce. Za dwadzieścia lat się okaże, czy to cudowny sposób na przebaczenie, czy przepis na wybuch kolejnej bomby nienawiści. Może patrzyliśmy tylko na zapudrowaną rzeczywistość? Nie czułem się tam komfortowo. Obok nas siedziała kobieta Tutsi, która przez dwa miesiące kryła się w wychodku i mężczyzna Hutu, który brał udział w ludobójstwie. Pytamy: „Tasian, ilu zabiłeś ludzi?". Tasian: „O, bardzo dużo". Werner: - Tasian, który mordował, kładzie rękę na ramieniu Janet, która ocalała. Po przyjacielsku, ona reaguje na to uśmiechem. Kołodziejczyk: - „Co ta kobieta teraz myśli?", zastanawiałem się. Wiem, że minęło dwadzieścia dziewięć lat, ale... Werner: - Janet opowiadała, jak doszła do momentu, kiedy była w stanie przebaczyć. Musiała poradzić sobie z poharataną psychiką, z niewyobrażalnymi emocjami, z wielką traumą. Nie wyobrażam sobie nawet, jaki ogrom pracy trzeba wykonać, żeby przez to przebrnąć i być gotowym na pojednanie. Kołodziejczyk: - Michał Listkiewicz wybaczył mordercy swojej matki. Jan Paweł II wybaczył Ali Agcy. Ale nie zamieszkali przecież później z nimi w jednej wiosce. To jakiś hardkor. Opowiedzieliśmy później o tej wiosce kilku dyplomatom. Nie zdawali sobie sprawy, że istnieją takie miejsca. Mówili, że to bardzo ryzykowne. Mam wrażenie, że w Rwandzie zobaczyliśmy gigantyczny eksperyment, o którego słuszności przekonamy się za dwie dekady. Rwandyjczycy sami z siebie przyjęli tak oryginalną formę poradzenia sobie z traumą czy z góry narzucili im to politycy? Werner: - Nie wydaje mi się, żeby ci wszyscy ludzie, których spotkaliśmy przez te dwa tygodnie, żyli w terrorze miłości. Żeby wszystkich odgórnie zmuszono do pojednania. Kołodziejczyk: - Ja myślę, że kazano im spróbować. I potem zobaczyli, że tak jest im lepiej. Tytuł tego rozdziału to „Groby nie są jeszcze całkiem pełne". Mnóstwo w nim nadziei, ale czy to przypadkiem nie groźba, jakaś zła wróżba? Werner: - Byliśmy w Kigali Genocide Memorial, gdzie pochowano ponad dwieście pięćdziesiąt tysięcy osób. Ciągle słyszeliśmy: „Nie da się wyprzeć, wymazać z historii, że na każdym metrze kwadratowym Rwandy była śmierć". Kołodziejczyk: - Wspomniane kościoły Nyamata i Ntarama. Patrzymy, wejście do masowego grobu. „Jak to?", myślimy. Wchodzimy, wystawionych kilkaset trumien, mówią, że leży w nich pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Trumny pootwierane, w każdej z nich szczątki kilkunastu, kilkudziesięciu osób. Na pobliskich polach znajdowane są kolejne ofiary ludobójstwa. I nie mają, gdzie być pochowane. Spójrz też na to zdjęcie: to sala, w której nienarodzone dzieci wyjmowano z brzuchów matek i rzucano nimi o ścianę. Werner: - Wciąż są na niej ślady krwi. Kołodziejczyk: - Przez dwa tygodnie mieliśmy w Rwandzie zaplanowaną każdą minutę. Po Nyamacie i Ntaramie pojechaliśmy na mecz Gorilla FC. Żebyś tylko nas na tym meczu zobaczył, grali z Sunrise FC... Werner: - W Nyamacie leżą ubrania ofiar na ławkach, to forma ich upamiętnienia, w tym kościele zginęło dziesięć tysięcy ludzi, a my od razu na ten mecz. Byliśmy nieobecni. Oni cały czas znajdują dowody tamtej zbrodni. Ona zawsze już z nimi będzie. Jeden z rozmówców przestrzega: „Jeśli będziesz chciał o tym zapomnieć, przypomni ci o tym ludzka natura". Czytam, słucham i ciągle zastanawiam się, jak Rwandzie udało się z tego piekła uciec. Werner: - Rwanda to bezpieczny kraj. Znajomi mówili nawet, że po jej ulicach mogłabym nocą chodzić sama. Kołodziejczyk: - Biegaliśmy o północy, a byliśmy wcześniej w innych krajach Afryki i takie poczucie bezpieczeństwa jest naprawdę czymś wyjątkowym. Dobrze odczytałem, że biegaliście ramię w ramię z prezydentem Paulem Kagame, którego reporter Wojciech Jagielski nazywa „dobrym tyranem"? Kołodziejczyk: - Nie, taksówkarz tylko z daleka pokazywał nam, że w Rwandzie raz na miesiąc odbywa się bieg, w którym prezydent gdzieś tam z przodu biega wraz z żoną i ochroniarzem. Ciekawe, że o Kagame nikt nam złego słowa nie powiedział, a podpuszczaliśmy: z lewej, z prawej. Może bali się, że są nagrywani i podsłuchiwani? Na pewno nam wszystkich nie podstawili, prawda?! Bo to naprawdę czasami wyglądało i brzmiało jak „Truman Show": pojednanie, przebaczenie, miłość. Podświadomie czekaliśmy aż ktoś się złamie i wybuchnie: „Tak naprawdę wszystkich ich bym zamordował!". Werner: - Nikt tak nie powiedział. Kołodziejczyk: - Kraina miłości. Później udaliście się do Brazylii. Odwiedziliście klub Chapecoense, który w 2016 roku przeżył dramat: tutejsi piłkarze, działacze, dziennikarze lecieli do Medellin na finał Copa Sudamerica. Samolot się rozbił, zginęło siedemdziesiąt jeden osób, w żałobie pogrążył się cały świat, nie tylko piłkarski. Piszecie o innym scenariuszu radzenia sobie z traumą: po latach w Chapeco powoli próbują się od tej tragedii dystansować. Werner: - Nie oceniam ich metody radzenia sobie z traumą, ale ewidentnie naszych bohaterów w Chapeco męczyło ciągłe grzebanie w ranach z przeszłości, choćby umieszczanie w szatni zdjęć tragicznie zmarłych piłkarzy. Nivaldo, były bramkarz Chapecoense, który w ostatniej chwili dowiedział się, że nie wsiada na pokład samolotu do Medellin, na co wtedy był bardzo zły, opowiadał nam, że nie mógł na te zdjęcia patrzeć. Po katastrofie został dyrektorem sportowym, poprosił pewnego dnia: „Dziś wyjeżdżam, jak wrócę, to ma już tego tu nie być". Rozumiem, że musieli odciąć się od bolesnych wspomnień, żeby nie tkwić w wiecznej żałobie. Mieli ciężko, kibice nieustannie porównywali nowych zawodników z tymi z 2016 roku. Tęsknili za marzeniami o sukcesach, które zginęły wraz z tamtą drużyną Chapecoense. Kołodziejczyk: - W Brazylii widziałem trochę brutalnej szczerości. Samolot rozbił się, bo linia LaMia oszukiwała system, latała na oparach, przy kończącym się paliwie, aż w końcu go zabrakło. Nazwisko pilota i jednocześnie właściciela linii Miguela Quirogi, którego nieodpowiedzialność doprowadziła do wypadku, pojawiło się jednak na upamiętniającym ofiary tragedii pomniku. W Chapeco nie chcieli tego komentować, bardzo ludzkie to było. Werner: - Nie było w nich przekonania, że chrześcijańskie podejście stawiania wszystkich ofiar katastrofy w jednym rzędzie jest słuszne. Kołodziejczyk: - W tradycji katolickiej żałobę przeżywa się przez rok. Musiało nastąpić otrząśnięcie. W komunikacyjnym wypadku zawsze ktoś jest winny. Tu zdecydowała chciwość linii lotniczej. W Rwandzie obserwowaliśmy skutki zorganizowanego mechanizmu nienawiści, sąsiad mordował sąsiada maczetą. Murangwa mówił nam: „Co oni z tego mieli? Nic nie wygrali, Tutsi żyją, a Hutu muszą żyć ze wstydem". W przypadku Chapeco nie wiadomo, czy ktoś z winowajców jeszcze żyje, największy siedział przecież na pokładzie, u sterów, zakończenie tego było dużo prostsze. Spotkaliście się z Neto, jednym z trzech piłkarzy, którzy przeżyli katastrofę samolotu. Po wypadku był wrakiem człowieka, ale wrócił do zdrowia. Werner: - Nie nazwałabym go zdrowym, w trakcie wywiadu opowiada, jak jego ciało zostało poskładane z kawałków. Pytamy: „W skali od jeden do dziesięciu, jaki odczuwasz teraz ból?". Odpowiada: „Osiem i pół". Wszystkie spotkania przy pisaniu „Nadzieja FC" były niezwykłe, ludzie obdarzyli nas zaufaniem, otworzyli się, z jakiegoś powodu opowiedzieli swoje historie, emocjonalne i intymne, to ogromna odpowiedzialność, ale jednocześnie inspiracja, bo zawsze z takich rozmów wyciągam coś dla siebie. Na przykład? Werner: - Nivaldo mówi, jak wiele nauczyła go katastrofa: że nie są ważne pieniądze, a czas z bliskimi, powiedzenie „kocham cię", nieczekanie z tym do jutra, bo jutra może nie być. Słyszysz takie słowa od człowieka dotkniętego przez stratę i zostaje to w głowie. Neto zwracał za to uwagę, że choć wypadek wyrządził tyle nieszczęść, to z każdego zła można wyjąć coś dobrego i że po to właśnie żyje. Kołodziejczyk: - W Brazylii czuliśmy się jak gwiazdy rocka, ciągali nas od radia do radia, od telewizji do telewizji. Znowu ktoś chciał opowiedzieć o Chapecoense. A przecież od 2016 roku było to mnóstwo dziennikarzy i ekip filmowych, National Geographic nakręcił „Katastrofy w przestworzach". I mniejsza, że pewnie część z nich musiała na mapie sprawdzać, gdzie leży Polska. Z wdzięczności za gościnę odwiedzaliśmy radiostacje i telewizyjne studia. Mówiliśmy: „W naszym kraju można kupić koszulkę Chapecoense". Wytrzeszczali oczy: „Jaaa, naprawdę, koszulkę naszego Chapecoense?!". To nie była wizyta w Realu czy Barcelonie, nawet nie we Flamengo, gdzie mają milion zapytań o rozmowę z prezydentem czy którymś z piłkarzy. W Chapeco otworzyli przed nami wszystkie drzwi. Werner: - Widzieli sens opowiadania historii o Chapecoense. Kołodziejczyk: - W 2014 roku byłem na mundialu w Brazylii. Pamiętałem, że ludzie są tu mili i ciepli, przede wszystkim jednak w słonecznej części kraju, gdzie czas spędza się główne tańcząc na zewnątrz: Rio de Janieiro, Natal, Manaus, Recife. Chapeco to miasto bardziej rolniczego, przemysłowego, chłodniejszego, no i białoskórego stanu Santa Catarina, ale ich serdeczność była wielka: przekazywali nas sobie z rąk do rąk. Pamiętasz tego gościa na ulicy, który przed restauracją krzyczał do nas: „Widziałem was na Instagramie!"? Śledzili nas! Miasto ma dwieście tysięcy mieszkańców, prawie żadnych ciekawych miejsc do zobaczenia, być może byliśmy jedyną atrakcją. Werner: - Wydaje mi się, że reportażami w „Mecz to pretekst" i „Nadzieja FC" dowiedliśmy, że piłką nożną można tłumaczyć świat. Można nie być kibicem, nie oglądać meczów, ale warto wiedzieć, jak futbol wpływa na ludzi. Jak daje ludziom głos. Piszecie, że Nei Maidana, były już prezydent klubu, denerwował się, kiedy w 71. minucie meczów kibice zapalali latarki w telefonach w geście solidarności z ofiarami. Twierdził, że to przywoływanie złych emocji. Tam już chyba przestrzeni i klimatu na duży futbol, prawda? Kołodziejczyk: - Dzisiaj nasze telefony z samego rana rozgrzały się wiadomościami z Brazylii. Chapecoense wygrało 3:2 z Santosem. Tęsknota za czasami sprzed wypadku w 2016 roku jest gigantyczna. Spadli z ligi, grają w Serie B, ale szaleństwo wciąż w nich drzemie. Oni nigdy nie pasowali do wielkiej piłki Ameryki Południowej. W São Paulo mieszka dziesięć milionów ludzi... Werner: - W Chapeco pięćdziesiąt razy mniej. Kołodziejczyk: - To trochę tak, jakby Unia Skierniewice grała w finale Ligi Europy. Czy tam byłby klimat na piłkę dziesięć lat później, po jakichś tragicznych wydarzeniach? Raczej wszyscy wspominaliby złote czasy. W „Nadzieja FC" najwięcej samej piłce poświęcacie w rozdziale „Pokój jest tańszy od wojny" o losach Kurdów w Turcji. Kołodziejczyk: - Bo spośród czterech odwiedzonych przez nas miejsc, to właśnie w Diyarbakırze panuje największy szał na futbol, choć Chapeco, tak jak cała Brazylia, też zakochany jest w nim na zabój. W Tanzanii byliśmy na meczu Young Africans, spodziewałem się jazdy bez trzymanki w stylu argentyńskiego Boca Juniors, a zobaczyliśmy trybuny wypełnione w jakichś 25%. Było kolorowo, fajnie, ale w przypadku sześćdziesięciomilionowego kraju myśleliśmy o czymś większym, choć pewnie kiedyś tam wrócimy, żeby obejrzeć derby Yangi z Simbą, które są określane piątymi najgorętszymi w Afryce. Problem w tym, że reprezentacja Tanzanii jest słabiutka. Kadra Rwandy pod koniec lat osiemdziesiątych nie istniała, bo przegrywała i przynosiła wstyd. Amed SK jest w drugiej lidze tureckiej, a Diyarbakır nie ma swojej reprezentacji, bo Kurdów się nie powołuje. Werner: - Amedspor jest więc ich reprezentacją. Kołodziejczyk: - I tak, i nie, bo gra w nim mnóstwo Turków. Werner: - Ale Amed to jedyne, co piłkarsko mają na własność. Widzieliście wcześniej, żeby gdziekolwiek macki brudnej polityki aż tak bardzo zagarniały futbol jak tam? Werner: - Polityka uwielbia ingerować w sport, w „Mecz to pretekst" opisywaliśmy historie z Bośni i Hercegowiny, Kraju Basków, Belfastu, Naddniestrza, Palestyny i Izraela. W Turcji jednak jest to widoczne jak na dłoni, nie próbuje się ukrywać, występować pod płaszczykiem... Kołodziejczyk: - Diyarbakırspor gnębiono, aż zbankrutował. Zabraniano nazwać klub Amed, bo istniał taki w siódmej lidze. Werner: - Zakazy na mecze wyjazdowe, dyskryminacja przez kary, zazwyczaj niesprawiedliwe. Kołodziejczyk: - Podczas zbierania materiałów skontaktowałem się z Kubą Szumskim, wtedy bramkarzem Samsunsporu, aktualnie Sakaryasporu. Był bardzo zdziwiony, że chcemy tam jechać. Bo? Kołodziejczyk: - Bo tam się nie jeździ. Nie wiem nawet, czy tam był, na pewno nie znał żadnych Kurdów. O kontakty pytałem też Michała Żewłakowa. Powiedział mi: „Słuchaj, znam Turków, ale którzy z nich są Kurdami? Nie mam pojęcia!". Prawda jest taka, że żaden z nich nie był Kurdem, bo na pewno by o tym wiedział. Widzę, że teraz Szumski lajkuje nasze posty z Diyarbakıru. Chyba docenia, że się tam wybraliśmy, ale to jest sens naszej dziennikarskiej pracy: zobaczyć coś na własne oczy. Chociażby spotkanie z grupą kibiców Azrailler. Nie wydają mi się to grzeczni chłopcy... Werner: - Sami mówili, że gdybyśmy siedzieli przy nich w koszulce Bursasporu, to czekałby nas ciężki dzień. Kołodziejczyk: - Ich przywódcą był Ferhat. Później, gdzie się w Diyarbakırze nie pojawiliśmy, to szukaliśmy jego wzroku, subtelnie się kłanialiśmy i już byliśmy swoi. Werner: - Oni byli wdzięczni, że zagraniczni dziennikarze zauważyli ich problem. Kołodziejczyk: - Przyjęli nas najważniejsi ludzie Amedsporu, a prezes kobiecej drużyny wyjął nawet psychotropy, zamachał nimi i przekonywał: „Dobre są, naprawdę dobre!". Prezydent Selahaddin Yildirim, który wyglądał jakby przegrał casting do kurdyjskiego remake'u „Ojca chrzestnego", mówił, że budżet jest jasny: nie ma pieniędzy. Werner: - Mecze w tej części Turcji przypominają demonstrację. Kurdowie czują się podczas nich wolni, nie boją się zabierać głosu, na transparentach teoretycznie mogą pokazać wszystko. Tak tworzą tożsamość, choć na co dzień są mniejszością w kraju, w którym żyją, nawet jeśli ta mniejszość to osiemnaście milionów ludzi. Często w książce podkreślacie rolę, jaką w danych społecznościach odegrały kobiety. Na ile to celowe? Kołodziejczyk: - Gdy powiedzieliśmy, że lecimy do Diyarbakıru, Żewłakow ni to żartował, ni to straszył: „Na lotnisku przyjadą po was na osiołku". Dariusz Dźwigała tam kiedyś grał i naopowiadał o tych osiołkach. Werner: - Bzdury całkowite. Kołodziejczyk: - No może tylko podczas rozmowy w klubie non stop piał kogut. Werner: - Chodził sobie obok pod blokiem, po trawniku. Kołodziejczyk: - Przed przyjazdem do Diyarbakiru wyobrażaliśmy sobie właśnie siedzące wiejskie kobiety, w chustach na głowach, zakwefione, a więc głęboko religijne. W życiu nie pomyślałbyś, że kobieca drużyna z Diyarbakıru może grać na poważnym poziomie. W „Pokój jest tańszy od wojny" umieściliśmy historię o tym, jak one obalały mity... Werner: - Guzide Alcu, kapitanka żeńskiej drużyny Amedsporu, opowiadała nam, jak często musiała odwiedzać rodzinne domy koleżanek z zespołu, żeby dziewczynom w ogóle pozwolono trenować. Przekonywała, że piłka nożna otwiera możliwości: zwiększą się szanse dziewczyn na godną edukację, pójście na studia, lepsze życie. Kołodziejczyk: - Że mimo kariery wciąż będą mogły urodzić dzieci. Werner: - Oddzielny wątek świata sportu w Diyarbakırze to traktowanie kobiet podczas meczów. Alcu mówiła: „Nic to, co przechodziły chłopaki. My to dopiero miałyśmy doświadczenia". Dyskryminacja Kurdów na boisku zmienia się w okrutne spektakle, jeden z meczów dziewczyny z Amedsporu kończyły z połamanymi nogami i zakrwawionymi twarzami. Ich trenerka podeszła do szkoleniowca przeciwnej drużyny i dostała w twarz. To czysta przemoc. Faktycznie są nagrania ze spotkań Amedsporu, gdzie kończy się piłka nożna i zaczyna łupanka w imię politycznej nienawiści? Kołodziejczyk: - Alcu mówiła o starciu z Fenerbahce, pokazała nam w internecie filmiki. Werner: - Ciężko być Kurdem, ciężko być Kurdyjką w piłce nożnej. Kołodziejczyk: - Pamiętajmy, że Kurdowie to nie tylko Turcja, ale też Irak i Syria, gdzie jest wojna. Udział kobiet w kurdyjskiej armii jest największy na świecie, nawet Izrael ma mniejszy, mimo że służba wojskowa jest tam obowiązkowa. Tak, „Nadzieja FC" to książka o kobietach. Bo nadzieja jest kobietą. Podkreślacie to. Kołodziejczyk: - Zwróć uwagę, poza Tanzanią, w trzech pozostałych przypadkach ciężar spoczywa na kobietach. W Rwandzie mężowie i ojcowie nie żyją albo siedzieli w więzieniach, matki wychowywały często po kilkanaścioro dzieci, również adoptowanych sierot, wszystko na ich głowach, urządziły kraj: rodziny, sądy, sport. Werner: - Rozmówczynie w „Groby nie są jeszcze całkiem pełne" są tego dowodem: była szefowa Rwandyjskiej Komisji Reformy Prawa, specjalistka od sądów Gacaca, bez których nie wymierzono by sprawiedliwości mordercom. Felicite Rwemarika, dzięki której Rwandyjki grają w piłkę, jest teraz w MKOL-u. Kobiety ze stowarzyszenia AVEGA, które opowiadały, że po ludobójstwie spotkały się w grupie, chciały jakoś przetrwać i zrozumiały, że najłatwiej będzie im razem. Kołodziejczyk: - Chapecoense też odbudowały kobiety. Zginęli wszyscy. Prawie wszyscy: piłkarze, trenerzy, kitmani, działacze, dyrektorzy, prezesi. W samolocie nie znalazło się jednak miejsce dla pań z marketingu, z księgowości, z pralni, z recepcji. Przyszły do klubu, patrzą, żadnych facetów, tylko od nich zależał los Chapecoense, który nagle stał się również przedsiębiorstwem pogrzebowym. Turcja? Diyarbakır jest postępowym miastem, tam kobiety widać, siedzą w knajpach, nie są wcale wydawane za mąż przez ojca kuzynowi, na co jeden z drugim umówili się dwadzieścia lat wcześniej. Mówisz Kurdystan, myślisz zacofanie i religia. A gdzie tam, kobiety chodzą na mecze Amedsporu i nikogo to nie szokuje. Niewielką rolę płeć żeńska odgrywa tylko w tanzańskim Albinism Sports Club. W Tanzanii powstała drużyna złożona z osób z albinizmem. Po rozdziale "Do przerwy zeru zeru" można było spodziewać się opowieści o prześladowaniu albinosów, którzy są zabijani i okaleczani, by z kawałków ich ciał szamani robili amulety, tymczasem wy stawiacie na demitologizację: największym problemem ludzi chorujących na bielactwo jest narażenie na promienie słoneczne i nowotwór skóry. Werner: - Prześladowanie, ataki, napady na ludzi z albinizmem się zdarzają, głośny przypadek miał miejsce jeszcze w 2022 roku. Kołodziejczyk: - I niedawno kolejny. Werner: - Nie przekonujemy, że to się nie dzieje. To się dzieje. Ale w pierwszej kolejności kraj powinien stworzyć system, który pomagałby tym ludziom zadbać o własne zdrowie. Ludzie z albinizmem są pozostawieni sami sobie. Przedstawiciele państwa trąbią, jak wiele dla nich zrobili, ale to propaganda. Jeden z naszych bohaterów opowiada, że krem z filtrem jest mu w codziennym funkcjonowaniu niezbędny, jak pasta do zębów. W przeliczeniu potrzebuje ponad dwudziestu złotych na tubkę o pojemności sto pięćdziesiąt mililitrów. W biednym kraju to duży wydatek. Werner: - Jeśli ma pracę, jest w stanie taką kwotę uzbierać. Ale mnóstwo ludzi pracy nie ma. I nie ma też pieniędzy. Rak skóry jest dla nich największym zagrożeniem. Zabija ich. Co za przewrotność losu, że ludzie z albinizmem mieszkają w kraju, gdzie żar leje się z nieba. Jak pytaliśmy, czy zastanawiają się, dlaczego tak jest, odpowiadali, że Bóg tak chciał, a Bogu nie można mówić, co ma robić. Częste zdanie waszych bohaterów. Werner: - Ludzie z albinizmem mają słaby wzrok. Nie jest ich największym zmartwieniem, że jak grają w piłkę, to mogą ją nie do końca widzieć. Z tym mogą sobie poradzić, wychodzą na boisko o odpowiedniej porze dnia. Istotniejsze, żeby dzieci ze słabym wzrokiem w szkole widziały tablicę, były w stanie czytać podręczniki, mogły zdobyć edukację. Kołodziejczyk: - Gdyby ludzie z albinizmem w Tanzanii mieli kremy, kapelusze, zabezpieczenie w postaci długich spodni i koszulek z długimi rękawkami, okulary korekcyjne, duże litery w podręcznikach, to byliby tak często w krajobrazie przeciętnego Tanzańczyka, że nikt by na nich nie polował, bo staliby się częścią codzienności. Ich naprawdę jest zresztą bardzo dużo. Werner: - W miastach człowiek z albinizmem nie przykuwa uwagi, zresztą tam nie ma zbyt wielu ataków. One zdarzają się w rejonach mniej rozwiniętych, rolniczych, gdzie żyją niewykształceni ludzie, dla których wierzenia i nauki szamanów są podstawą przekonań. Niesamowitą robotę wykonali chłopaki z Albinism Sports Club. Po stworzeniu drużyny nie tylko grali sobie w Dar es Salaam. Oni pojechali do rejonu Tanzanii, gdzie było najwięcej ataków, w paszczę lwa, bojąc się, ryzykując życie. Trener ASC na odprawie mówił: „Dobrze, jak wrócimy cali i zdrowi". Pokazali niebywałą odwagę w walce nie tylko o samych siebie, ale też o innych. Pojechaliście tam kilkanaście lat później i nie odnieśliście wrażenia, że ta odwaga spowszedniała? Kołodziejczyk: - Nie jest to Europa, gdzie tego typu inicjatywa spotkałaby się z szerokim zrozumieniem i wsparciem, czego przykładem jest furora, którą robią chłopaki z AMP Futbolu. Ale Albinism Sports Club to też nie była drużyna podwórkowa czy pokazowa. Oni normalnie grali w lidze, wygrali z drużyną policji w Mwanzie. Werner: - W Tanzanii tak mają: jest drużyna policji, drużyna służby więziennej... Kołodziejczyk: - Kiedy tam przyjechaliśmy, spotkaliśmy się z nimi w barze, to byłem zdruzgotany, bo nie chciałem robić materiału o zabawie w futbol. Nie wiedzieliśmy, jak z niektórymi z nich rozmawiać, ludzie z albinizmem mają oczopląs: nie wiadomo, gdzie patrzą. Potem jednak pojechaliśmy na ich trening i zobaczyliśmy, że to normalna piłka. Nie na wysokim poziomie, ale bardzo poprawnym, trafiali w piłkę, nie było śmiesznych kiksów. Ale Albinism Sports Club nie zrobił furory, bo zderzył się z warunkami kapitalizmu: zabrakło pieniędzy. Kołodziejczyk: - Gdyby nie organizujący wszystko Severin Edward, jeden z naszych głównych rozmówców, to nawet by się na treningi nie spotykali, przybiło ich życie. Wtedy mieli dwadzieścia lat, teraz są po trzydziestce, muszą wykarmić rodziny, znaleźć pracę, albinizm ogranicza perspektywy. W konsekwencji po rozmowie chcieli wyciągnąć od nas dziesięć złotych za wywiad. Żeby mieć na trening. Godzinę rozmawiali w swoim języku, byliśmy skołowani. Gdy się przyznali, poczuliście, że trochę na nich pasożytujecie? Werner: - Nie, bo są dorośli i mieli pełne prawo nie zgodzić się na spotkanie. Doskonale wiedzieli, po co tam jesteśmy. Severin jasno nam powiedział: „W Tanzanii takie próby zdobycia choćby drobnych kwot to codzienność". Ostatecznie wiedzieli, że najważniejszy jest komunikat, który wysłali w świat: „Jesteśmy tacy sami. I niczym się od was nie różnimy". Kołodziejczyk: - Po powrocie do Polski ruszyło mnie, że chłopaki z Albinism Sports Club grają starych, wyblakłych, podartych koszulkach, każdy w innej. Werner: - Żyją w biedzie, nie mają pieniędzy na kremy, to co dopiero myśleć o strojach. Kołodziejczyk: - Znam Michała Czechowicza z 4F, zadzwoniłem do niego i opowiedziałem tę historię. Spytałem, czy mogą pomóc, a fundacja 4F zaprojektowała im nowe logo i zrobiła po szesnaście strojów z długimi rękawami. Canal+ to wysłał, trochę od siebie dołożyliśmy, tak à propos tego wykorzystywania. Na ich Instagramie widać już tego efekty. Za wypowiedzi płacić nigdy nie będziemy, nie na tym polega dziennikarstwo, poza tym ich opowieści za pieniądze najpewniej byłyby podkręcone. Macie jakiś wspólny wniosek z historii w Rwandzie, Brazylii, Turcji i Tanzanii przedstawionych w „Nadzieja FC"? Werner: - Każda historia jest indywidualna. Nie ma jednego słusznego sposobu na radzenie sobie z tragedią. Ani z samym życiem. Kołodziejczyk: - Angel, nasza tłumaczka w Turcji, mówi, że pieprzy religię, że jej jest wszystko jedno, bo... Werner: - Ludzie latają w kosmos, na księżyc, a my dalej gadamy o tym samym, w tym wypadku o problemie kurdyjskim, ale to bardzo uniwersalne. Wszystkie rozdziały naszej książki są o szukaniu nadziei, o tym jak można ją znaleźć, kiedy wydaje się, że sensu już nie ma. ROZMAWIAŁ JAN MAZUREK