Od ilu lat jest pan arbitrem piłkarskim? Tomasz Listkiewicz: - Generalnie od 2001 roku. Z kolei od początku 2013 roku jestem sędzią zawodowym. Jak na przestrzeni tych lat zmieniało się pańskie podejście do sędziowania? - To jest naturalna ścieżka. Zaczynamy od skończenia kursu i prowadzenia meczów drużyn młodzieżowych, a potem niższych lig. Na tym etapie bada się, a co w tym chodzi i czy w ogóle to jest dla mnie. To kluczowy moment, w którym wiele osób kończy przygodę z sędziowaniem, ponieważ spotykają się z wyzwiskami lub czasami nawet przemocą. Nie każdy jest na to przygotowany. Z różnych przyczyn na tym etapie odpada 80 procent osób, które ukończyły kurs. Pan przetrwał ten etap... - Po czasie, kiedy człowiek się tym bawi, następuje okres mocniejszego zaangażowania. Chodzi o przygotowanie fizyczne i poznawanie przepisów. W tym czasie można się w tym zatracić na fali entuzjazmu, bo wszystko jest nowe. W wyższych ligach czuje się jedność z innymi sędziami, bo wiemy, że cały świat jest przeciwko nam: piłkarze, trenerzy, media i kibice. Dlatego w środowisku trzymamy się razem. To jest coś więcej niż koleżeństwo, choć rywalizacji nie brakuje. Na szczeblu centralnym, a już na pewno międzynarodowym, trzeba być profesjonalistą. To wymaga zaawansowanego przygotowania fizycznego i mentalnego. Oczywiście, to wszystko jest wspaniałe, ale już nie ma w tym takiego romantyzmu jak na początku przygody z gwizdkiem. Na co zaczął pan zwracać uwagę w swoich przygotowaniach, od kiedy sędziuje pan zawodowo? - Jestem coraz starszy i w związku z tym większy nacisk kładę na dietę i regenerację. Kiedyś myślałem, że im więcej będę trenował, tym lepiej. Teraz wiem, że regeneracja też jest częścią treningu. Ważne są odpowiedni sen i relaksacja. Trzeba też mieć do tego dystans, bo kiedy jest się za bardzo zaangażowanym, można się przemotywować i łatwo się spalić. Tak mogło się stać, kiedy np. prowadziliśmy mecz Paris Saint Germain - Barcelona. Trzeba się skupić na zadaniu, jakie ma się do wykonania, a nie na otoczce. Ma pan sprawdzone sposoby, żeby sobie z tym radzić? - Jest wiele etapów odpowiedniego przygotowania przed każdym meczem. Nie można się zupełnie odciąć od świata, bo musimy znać stawkę meczu, wiedzieć kto konkretnie zagra i w jakim ustawieniu. Poznajemy całe tło sportowe, a czasami nawet i polityczne. Staramy się, aby nic nas nie zaskoczyło. Najważniejsze, aby w trakcie meczu skoncentrować się jedynie na zadaniu do wykonania. Nad tym pracowałem z psychologiem sportowym, aby być skoncentrowanym jedynie na tym, co dzieje się na boisku i być przygotowanym na kolejne sytuacje. A już w dniu meczu czytam książkę lub oglądam film, ale z tym też nie mogę przesadzić, ponieważ muszę oszczędzać oczy, więc słucham też muzyki i spaceruję. W waszym zespole sędziowskim to pan jest specjalistą od diety i odpowiedniego sposobu odżywiania... - Jest w tym część prawdy. Kiedy bardzo mi zależy, to potrafię trzymać się rygorystycznej diety. Chodzi o sposób odżywiania. Sporo się tym interesowałem i współpracuję z dietetykiem. Stosuję się do najnowszych trendów i osiągnięć nauki. Na przestrzeni ostatnich lat zmienił się sposób sędziowania? - Dostosowujemy się do wymagań, nowinek i tego, co robią piłkarze. W ostatnich latach na wyższy poziom weszła fizyczność zawodników. Dlatego naszą motorykę, zwrotność czy wytrzymałość również musieliśmy poprawić. Bardziej staramy się zrozumieć taktykę danego zespołu. Osobiście dużą wagę przykładam do sposobu gry obrońców, aby w trakcie meczu było mi łatwiej reagować na nagłe zmiany kierunków biegu czy ich reakcje przy stałych fragmentach gry. W naszym zespole duży nacisk kładziemy także na współpracę. Wiosną w Lidze Mistrzów będzie stosowany system VAR. Nie za późno UEFA zdecydowała się na ten krok? - Byłem zwolennikiem tego systemu, ale sceptycznym. Nie do końca potrafiłem sobie to wyobrazić w praktyce. Nie byłem przekonany, czy uda się go wprowadzić w nieinwazyjny sposób. Okazało się, że te obawy były nietrafione, bo nie zakłóca to płynności gry. Teraz jestem wielkim zwolennikiem VAR-u i na pewno jego wykorzystanie będzie się zmieniać. Mieliśmy mecze, w których VAR uratowałby nas przed pomyłkami. Dobrze, że będzie wprowadzony w fazie pucharowej Champions League. Jak z perspektywy czasu ocenia pan wasz występ w mistrzostwach świata w Rosji? - Są dwa aspekty takiej oceny. Po pierwsze w stosunku do apetytów. Oczekiwania, że Szymon Marciniak jako najmłodszy w gronie głównych sędziów może prowadzić półfinał czy nawet finał były nieuzasadnione. Późniejsze opinie, że zawiedliśmy brały się m.in. z tych rozbudzonych oczekiwań. My zdawaliśmy sobie sprawę z realiów. Natomiast sam występ oceniamy dobrze, choć każdy, kto oglądał mecze wie, że mieliśmy do czynienia z trudnymi sytuacjami. My nie wybieramy sobie spotkań, a jak na debiutantów dostaliśmy do prowadzenia dwa bardzo prestiżowe. W kuluarach pozostali sędziowie nam gratulowali i nie ukrywali zaskoczenia, zwłaszcza tym że wytypowano nas do sędziowania Niemcy - Szwecja. Zrobiliśmy wszystko najlepiej jak potrafiliśmy, ale efekt nie zawsze jest taki, jak oczekujemy. To była dla nas kolejna lekcja, bo chcemy wciąż się rozwijać. Właśnie po tym meczu na Marciniaka spłynęła fala krytyki. Jak na to reagujecie? - Taka jest specyfika naszej pracy. Nikt nie zauważa setek prawidłowych decyzji, ale wszyscy wytkną tę jedną błędną. Dawno się z tym pogodziliśmy, bo nie mamy na to wpływu. Odcinamy się od mediów, choć nikt nie jest tak odporny, aby zupełnie się wyłączyć. Czy pański ojciec wytyka panu błędy? - Ojciec ogląda wszystkie topowe mecze, o ile tylko czas mu pozwala. Zawsze wyraża swoje zdanie, ale nie zawsze się z nim zgadzam. Często się przekomarzamy. Śmieję się, że on sędziował w innych czasach. On jednak również był sędzią na najwyższym poziomie i wciąż ma wyczucie sytuacji. Potrafi mi udzielić wielu praktycznych porad lub wytknąć błąd. Przede wszystkim cieszy się jednak, że kontynuuję rodzinne tradycje. Rozmawiał: Marcin Cholewiński