- Mieszkam już tutaj 25 lat - rozpoczyna rozmowę z Interią Szewczyk. - Nigdy nigdzie tak długo nie mieszkałem. Dodając do tego trzy lata we Francji, to wychodzi równo, że połowę życia mieszkam za granicą. Obywatelstwa austriackiego nie mam. Nie jest mi potrzebne. Córka dostanie, bo wyszła za mąż za Austriaka i mają syna 12-letniego. Druga córka jest w zaawansowanej ciąży, więc też chyba będzie się starać o austriacki paszport. One tu będą żyć, tu mają perspektywy, ja tego nie potrzebuję. Polska jest w Unii Europejskiej, mam tu normalne prawa, więc w czym mi niby to obywatelstwo pomoże? Wpada pan czasem do ojczyzny? - W Polsce bywam bardzo często. Mam do kogo. Rodzice nie żyją, ale jest jeszcze teściowa, dalsza rodzina i wielu znajomych. Grał pan w piłkę bardzo długo, a potem pracował jeszcze jako trener w niższych klasach i skaut w Red Bull Salzburg. Ostatnio jednak odszedł pan od pracy w sporcie. - Pracuję w firmie transportowej i sobie chwalę. Nie pracuję już w Red Bull, bo nie chciałem. To nie było coś, co powodowałoby mocniejsze pukanie w moim serduszku. To nie jest mój klub. Ja grałem osiem lat w Austrii Salzburg. W Red Bull pracowałem jako trener młodzieży, potem jako skaut, ale w pewnym momencie wszystko przestało się układać. Okazało się, że w klubie za wiele osób było mi niechętnych. Red Bull pościągał tu różnych ludzi z innych regionów Austrii i zagranicy. Wcześniej pracowali tu miejscowi, z Salzburga i okolic. Kontakty z tymi nowymi ludźmi nie funkcjonowały, tak jak sobie to wyobrażałem, więc postanowiłem zrezygnować. Teraz to nie jest klub, ale fabryka pieniędzy. Wielka korporacja. Tutaj wychowuje się młodzież, daje jej wielkie perspektywy przejścia do najmocniejszych lig w Europie i na końcu sprzedaje. Nikt tutaj nie zostaje na stałe. Jest tylko taki jeden piłkarz w Red Bull - obrońca, który gra już tu 10 lat. Inni dwa, trzy lata i wyjeżdżają Miejscowa akademia uchodzi za jedną z najlepszych w Europie. - Tu można się wybić. To trzeba przyznać. Za to, co stworzył Red Bull, powinni mu dziękować wszyscy Austriacy. Klub od pięciu lat odnosi same sukcesy w Lidze Mistrzów i Lidze Europy. Był nawet w półfinale tego mniej ważnego z pucharów, a teraz jest na pierwszym miejscu w grupie w Champions League. W tym klubie nie ma rzeczy niemożliwych. Ta drużyna idzie prosto do celu, jedną linią, nie zbaczając z kursu. Przychodzą kolejni trenerzy, a system gry jest taki sam od pierwszego zespołu, aż po najmłodsze drużyny juniorów. Młodzi, którzy wchodzą do zespołu, znają go od podstaw. Nie muszą się uczyć taktyki. Filozofię klubu mają wpajaną od podstaw, od 11. roku życia. Zresztą podobnie jest w innych zachodnich klubach. Jak grałem w Sochaux, to druga drużyna dzień w dzień trenowała to samo co my. W razie kłopotów, kontuzji nie było problemu z doborem zawodnika z rezerw. Wskakiwał i zastępował kogo trzeba, choć nie był w kadrze pierwszego zespołu. Każdy znał system i naszą taktykę. Poziom ligi austriackiej jednak znacząco się obniżył. Jest Red Bull i długo długo nic. - Wielu znajomych mnie pyta. "Co wy tam macie jakiś stempel? W kółko tylko Red Bull, Red Bull i Red Bull". Rapid Wiedeń to jest w Austrii piłkarska religia. Klub, który przez 100 lat zdobył 26 tytułów mistrzowskich. Red Bull po 16 latach ma już na koncie połowę tego, co Rapid wywalczył w tak długiej historii. Do tego już osiem razy zdobyli krajowy puchar. No i właśnie tak to teraz wygląda. Red Bull i długo, długo nic. Kiedy jeszcze tutaj grałem, to zawsze było pięć-sześć bardzo mocnych zespołów. O mistrzostwo walczyło się do samego końca. Obojętnie kto zdobywał tytuł, czy Austria Salzburg, Rapid, Austria Wiedeń, Tirol Innsbruck, czy Sturm Graz, to na koniec sezonu miał jeden - dwa punkty przewagi nad kolejnym zespołem. Teraz to jest 10, a nawet 15 punktów przewagi Salzburga. Tak to teraz funkcjonuje. Finansowo przepaść jest jeszcze większa. - Zgadza się. To jest różnica totalna. Prawdziwe gwiazdy trafiają teraz tylko do Red Bulla. Kiedyś w klubach wiedeńskich zawsze grali piłkarze znani na całym świecie. Teraz ich nie ma. Największe talenty przyciąga Red Bull. Każdy chce tu przyjść, bo ma gwarancję, że zagra w Lidze Mistrzów. Austriackie talenty są wyciągane bardzo wcześnie. Zniknęli także Polacy, kiedyś była tu ich bardzo duża kolenia, teraz od niedawna jest tylko Kamil Piątkowski w Red Bullu. - Było nas tu bardzo dużo. Nawet po dziesięciu, czy więcej w lidze. Jak tu trafiłem to był Maciek Śliwowski, bracia Robakiewiczowie, Jasiu Nawrocki, Adam Popowicz - mój były trener i wielki przyjaciel. Potem, jak już kończyłem karierę, to pojawiła się jeszcze większa fala Polaków - Marek Świerczewski, Adam Ledwoń, Radek Gilewicz, Krzysiek Ratajczyk, Jurek Brzęczek, Tomasz Iwan. Była wielka populacja. Teraz się cieszę, że ściągnęli Piątkowskiego, bo to pierwszy Polak, który trafił do Salzburga, odkąd zakończyłem karierę. Nie wiem, czemu tak się dzieje. Red Bull inwestował pieniądze i ściągał piłkarzy z dużo biedniejszych krajów - Kamerunu, Ghany, czy innych tego typu państw z Afryki, gdzie założyli szkółki i wyciągali najbardziej utalentowanych graczy do tutejszej akademii. Teraz na te rynki weszli mocno też Hiszpanie, czy Włosi i konkurencja jest większa. Red Bull musi więc trochę zmienić swoje zasady. Akademie, które pobudowali, są na niesamowicie wysokim poziomie i można stwierdzić, że dla młodzieży koncern zrobił coś naprawdę wielkiego. Na czym polegała pana praca jako skauta Red Bulla? - No właśnie względem tego doszło do mojego konfliktu z klubem. W weekend plus poniedziałek trzeba było obejrzeć cztery mecze. Żaden problem. No ale wymagano ode mnie, żebym na przykład jednego dnia oglądał mecz we Francji, a potem następnego dnia na Węgrzech. Tak to było zorganizowane. Logistyka kulała. Dopiero teraz to się w Red Bullu poprawiło. Kiedy ja pracowałem, to mówiłem, że pojadę do Polski obejrzę trzy mecze, a w drodze powrotnej jeszcze coś w Czechach, albo na Słowacji. W kolejnym tygodniu mógłbym pojechać w innym kierunku i działać podobnie np. w Holandii, Belgii, czy Niemczech. Wracałem z jakiegoś wyjazdu, a tu telefon, że mam zaraz jechać do Polski oglądać Lewandowskiego. Pytałem: "o którego Lewandowskiego wam chodzi? Tego młodego z Lecha, czy tego starszego, który gra na Ukrainie?". Mówiłem, że "Roberta nie mam co oglądać, bo on już jest definitywnie sprzedany do Borussii Dortmund, wiem dobrze, bo jego menedżer jest moim kolegą z reprezentacji i wstępny kontrakt jest już podpisany, pieniądze dogadane". A tutaj nie. Uważali, że jest nadal wolny i trzeba go obserwować. Takie sprzeczki były ciągle. Miałem tego dość. Moi szefowie ciągle chcieli być mądrzejsi ode mnie, więc dałem sobie spokój. Ma pan kontakt z kolegami z boiska? - Z Austriakami, z którymi grałem i mieszkają tutaj, spotykam się cały czas. Chyba, że chodzi panu o Polaków. To największy mam z Adamem Popowiczem, który mieszka 2 km od Bergheim, gdzie ja zapuściłem korzenie. On wyjechał wcześniej, w latach 80. W Polsce grał w Ekstraklasie w Stali Mielec i Górniku Zabrze. On wyjechał w czasach, kiedy za granicę wypuszczano graczy po 30. Jest sporo starszy ode mnie, ale się kolegujemy. A jak to się stało, że trafił pan w ogóle do Austrii, bo przecież z Polski wyjechał pan w zupełnie innym kierunku - do francuskiego Sochaux. - To był przypadek. Miałem dużo różnych propozycji, głównie z innych klubów z Francji, z Cannes, z Angers i jeszcze jednego zespołu. Okazało się, że chce mnie też Austria Salzburg. Miałem już 31 lat, a oni zaproponowali mi trzyletni kontrakt. Pomyślałem, że nikt mi nigdzie w takim wieku nie da takiej umowy. Takie były czasy, bo teraz to piłkarze grają dłużej. Wiadomo inne metody treningowe, dieta, te sprawy. Ja byłem z pokolenia, które jeszcze biegało po górach i trenowało na śniegu. Współcześni piłkarze często w życiu śniegu nie widzieli. Potem Austria zaproponowała mi dalsze trzy lata, a potem jeszcze jeden kontrakt. Dla mnie to było niepojęte. Kończyłem grę u nich, jak miałem prawie "czterdziestkę". Jaki jest pana przepis na taką długowieczność? - Brak kontuzji i zdrowie. Jak miałem przerwy z powodu urazów, to trwały zwykle po kilka dni. Potem, jak już miałem swoje lata, to trenerzy w Austrii mówili, że mogę wykonywać ćwiczenia w połowie, jak koledzy biegali 10 sprintów, to ja miałem do wykonania tylko pięć. Ale na boisku robiłem swoje cały czas. Z tym nie miałem problemów. Jak tu przyjechałem, to sobie myślałem, że to taka liga dobra, żeby dograć do emerytury. Ale okazało się, że nie była taka słaba. W 1996 r. Rapid grał w finale Pucharu Zdobywców Pucharów z Paris Saint Germain. Regularnie austriackie kluby występowały w Champions League. Była taka fala, że przyjeżdżali tu bardzo dobrzy zawodnicy. Ta liga, dziesięciodrużynowa, czterorundowa nie była łatwa. Trenerzy mieli problemy, żeby przy czterech spotkaniach w sezonie z tym samym rywalem wymyślić taką taktykę, żeby czymś go zaskoczyć. Jak ocenia pan tamten, czterorundowy system? - Teraz jest więcej drużyn i dla mnie to jest OK. Nie lubiłem tamtego systemu, choć trzeba przyznać, że poziom ligi był wówczas wyższy. To była autentyczna rywalizacja. A teraz? Jak widzę w telewizji mecz Red Bulla, to wiem z góry co się będzie działo. Wolę wtedy włączyć sobie jakiś dobry film. Jak ocenia pan Kamila Piątkowskiego, który latem trafił do Red Bulla? - Wszyscy powtarzają mi jedno - Kamil Piątkowski ma tu wielkie perspektywy. Wszyscy wróżą mu karierę w jeszcze lepszym klubie niż Red Bull. Osobiście się jeszcze nie poznaliśmy, choć go widziałem już dwa razy na żywo na boisku. Ma chłopak pecha wielkiego, że doznał kontuzji w takim momencie. Moi znajomi z klubu nie mogą się go nachwalić. Mówią: "Roman to świetny chłopak, dobry obrońca, który pasuje do naszej drużyny. To wielki talent". Widziałem, jak dobrze radził sobie w Polsce, teraz oglądałem jego występy w Salzburgu i muszę powiedzieć, że bardzo mi się podoba. Będą tu mieli z niego wielką pociechę. A z tą kontuzją po prostu miał pecha. Przyjechał zmęczony po mistrzostwach Europy. Musiał trochę dotrenować. Nie grał, później trener raz go wystawiał, a raz nie. Zagrał w Pucharze Austrii i dopadł go wielki pech. Niestety w piłce nożnej trzeba się z tym liczyć. Na szczęście błyskawicznie zdrowieje i perspektywy są już takie, że wróci do treningów za niedługi czas. Wcześniej czytałem w mediach, że nie będzie grał nawet przez pół roku. Myślałem, że chłopak ma sezon stracony, ale na szczęście okazuje się, że tak źle nie jest. I dobrze, bo dla młodego zawodnika, taka długa przerwa to katastrofa. Wskoczył na taki wysoki poziom. Zadebiutował w Lidze Mistrzów. Teraz jest tyle meczów, że mógłby regularnie grać w pierwszym składzie Red Bulla, także w Champions League. No miał chłopak pecha, ale mam nadzieję, że szybko się odbuduje. Ma wspaniałe warunki fizyczne, jest dobry technicznie, zagrywa obiema nogami i pasuje w ogóle do koncepcji gry tego trenera i do koncepcji Red Bulla. Rozmawiał w Bergheim Artur Szczepanik