"W Angoli, tak jak w innych krajach Afryki, jest bardzo dużo różnych nacji, różnych etnicznych ugrupowań, plemion itd. Był to jeden z powodów wybuchu wojny domowej. Rozpoczęła się walka, chaotyczna, bezwzględna, która przeraziła całą Europę. Kiedy wszyscy uciekali z Angoli, ja tam pojechałem. Były tam takie sytuacje, że człowiek właściwie wiedział, że nie będzie już żył. I każdego dnia mówiło się z ulgą: - O, jeszcze jeden dzień z życia mam za sobą, jeszcze jeden mnie czeka. Ale już nie więcej...". O wyprawie do trawionej ogniem wojny Angoli pisał w ten sposób Ryszard Kapuściński. Bratobójcze walki wybuchły tam w 1975 roku i trwały ponad ćwierć wieku. Wedle szacunków ONZ 1,8 mln ludzi musiało opuścić swoje domy. A działania wojenne na zawsze zmieniły życie 4 mln osób. Jedną z nich był Rio Antonio Zoba Mavuba, syn Angolki. W wielkim sekrecie - Tak naprawdę nigdy nie chciałem znać tej historii - mówi dzisiaj Rio Mavuba. - Wiem tylko, że urodziłem się na statku, który pewnej nocy w wielkim sekrecie wyruszył w rejs z zachodniego wybrzeża Afryki. Ziemią obiecaną miała się okazać Francja. Wraz z rodziną i innymi uciekinierami dotarł do portu w Marsylii. Tam wyrobiono mu pierwszy dokument tożsamości. Z jedną niespotykaną adnotacją: "Born at sea". Urodzony na morzu. To dobra kobieta była Zamieszkali w Bordeaux, niemal 100 kilometrów od brzegu Atlantyku. - Na początku wszystko układało się dobrze - wspomina Rio. - Było tam wiele różnych narodowości, głównie ludzie z krajów Afryki południowej. Miasto było otwarte dla obcokrajowców i chętnie ich przyjmowało. Ale kiedy miałem dwa lata, umarła moja mama. Mój ojciec ponownie się ożenił. Mnie i moje liczne rodzeństwo wychowywała macocha. To musiała być dobra kobieta. Wzięła pod opiekę w sumie dwanaścioro dzieci. Rio nie pamięta, jak matka układała go do snu. Kiedy nieco dorósł, wieczorami do łóżka zabierał piłkę i zasypiał przy niej. Przy tej samej, za którą biegał przez cały dzień. Najlepsi z dzielnicy - W piłkę graliśmy na osiedlu codziennie - pamięta Jean Mavuba, jego o cztery lata starszy brat. - A co niedzielę organizowaliśmy mecze z udziałem najlepszych chłopaków z dzielnicy. Rio koniecznie chciał grać z nami. Tłumaczyłem mu, że jest sporo młodszy i może stać mu się krzywda. Ale on nie chciał tego słuchać. Powiedziałem mu w końcu: "Ok, ostrzegałem cię. Inni nie będą dla ciebie grzeczni tylko dlatego, że jesteś mniejszy. Możesz zagrać, ale nie przychodź potem do mnie płakać". Różnica wieku nie była jednak dla Rio żadnym problemem. Nie bał się gry kontaktowej i radził sobie w twardych starciach z silniejszymi przeciwnikami. Kres chłopięcych lat Kiedy miał 12 lat, został sierotą. Po długiej chorobie zmarł jego ociec Ricky, który kiedyś też był piłkarzem. Z reprezentacją Zairu pojechał nawet na mundial do RFN w 1974 roku. Śmierć taty zabiła w dorastającym Rio chłopca. Musiał szybciej stać się mężczyzną. Żeby poradzić sobie z kolejnym ciosem od losu, poświęcił się piłce bez reszty. - Od początku prezentował wyższy poziom od swoich rówieśników - opowiada Fabrice Duluc, który jako opiekun grup młodzieżowych Mavubę juniora prowadził w Girondins Bordeaux przez cztery lata. - Trudno było nie dostrzec jego boiskowej inteligencji. Wiedział, jak się ustawić, żeby skutecznie zaatakować i był zawsze tam, gdzie trzeba było bronić. Kiedy do nas przyszedł, właściwie poza zasadami gry nie musieliśmy go niczego uczyć.