"Kiedy się wypełniły dni I przyszło zginąć latem Prosto do nieba czwórkami szli Żołnierze z Westerplatte" Tak pisał poeta Konstanty Ildefons Gałczyński o 1 września 1939 r., gdy o świcie Westerplatte ostrzelał niemiecki pancernik , który przybył do zniemczonego Wolnego Gdańska z "kurtuazyjną" wizytą. To był koniec II Rzeczpospolitej i jej świata. Cztery dni przed jej końcem piłkarska reprezentacja Polski zagrała po raz ostatni. Symbolicznym końcem międzywojennego sportu był mecz z 27 sierpnia 1939 r., gdy na stadionie Wojska Polskiego, Biało-Czerwoni wygrali 4-2 z węgierskimi wicemistrzami świata. Gdy spojrzymy z lotu ptaka na XX-lecie międzywojenne pod kątem piłki nożnej to wyłania się obraz wysoce niejednoznaczny, natomiast wydaje się, że im dalej w las tym było lepiej. Amatorskie początki - pierwszy mecz z Węgrami w 1921 r., na który kadra jechała 37 godzin pociągiem, potem m.in. podróż Jerzego Bułanowa na mecz do Rumunii na paszporcie kolegi. Druga połowa lat 30. XX wieku to aż po dwie wielkie imprezy z udziałem Polaków - igrzyska olimpijskie w Berlinie w 1936 r. (czwarte miejsce - gdyby w składzie nie zabrakło zdyskwalifikowanego wcześniej Ernesta Wilimowskiego, medal byłby pewny), a przede wszystkim pierwszy w historii udział w mistrzostwach świata. Z powodu systemu pucharowego, który obowiązywał od początku turnieju, premierowy występ w mundialu ograniczył się do jednego meczu, ale za to takiego, który jest opiewany przez kolejne dekady. W Strasbourgu Polacy po dogrywce ulegli Brazylii 5-6, aż cztery bramki dla naszej drużyny zdobył wspomniany Wilimowski. "Ezi" był takim "kotem", że do dziś są tacy (jak twierdzi Paweł Czado, nasz były kolega redakcyjny i największy żyjący apostoł futbolu śląskiego) którzy uważają, że to najlepszy polski piłkarz w całej, ponad 100-letniej historii polskiego futbolu. Kto wie, jak potoczyłaby się historia życia Wilimowskiego, gdyby nie II wojna światowa i ile strzeliłby goli dla Polski? Niestety, Schleswig-Holstein wystrzelił, a Wilimowski który sam o sobie mówił, że nie jest ani Polakiem, ani Niemcem, wybrał grę dla III Rzeszy, przez co został wykreślony z PRL-owskich podręczników i nigdy do Polski nie wrócił. Ernest Wilimowski to temat na osobny tekst, a nawet książkę, z nim w składzie polska reprezentacja miała wszelkie szanse zagrać w mundialu w 1942 r. Ponoć taki turniej odbył się wtedy w Patagonii, ale to chyba jakieś żarty. Nie było też zaplanowanych na 3 września meczu z Bułgarią w Warszawie, trzy dni później drużyna Józefa Kałuży miała się zmierzyć z Jugosławią w Belgradzie. Te spotkania nigdy się nie odbyły, z powodu wybuchu wojny. Co ciekawe, odbyło się zaplanowane na 2 września w chorzowskim ratuszu wesele Wilimowskiego Szkockie posiłki Polski futbol szedł w górę, ale akurat po meczu z "Canarinhos" w Strasbourgu Biało-Czerwoni znaleźli się na ostrym zakręcie i przez rok nie mogli wygrać meczu oficjalnego, mimo że grali również z rywalami cokolwiek przeciętnymi, jak Łotwa czy Irlandia. PZPN na pomoc wezwał kończącego karierę szkockiego piłkarza Alexa Jamesa. On nie był trenerem, ale znanym teoretykiem futbolu (jeszcze jako czynny piłkarz publikował swoje analizy w prasie) od początku lipca zgodził się przez sześć tygodni prowadzić zajęcia z naszymi trenerami i piłkarzami. Filigranowy James (niecałe 160 cm wzrostu), miał na koncie cztery tytuły mistrza Anglii w barwach Arsenalu i prawie pięćset spotkań w tamtejszej lidze. Szkot uznał, że polskich piłkarzy nie ma co uczyć techniki, a kwestie taktyki powierzył kapitanowi związkowemu Józefowi Kałuży i ostatecznie skupił się tylko na jednym: kondycyjnym i motorycznym przygotowaniu drużyny. Trening zaczynał się i kończył od biegania, gry w piłkę było niewiele, dlatego nic dziwnego, że gdy w połowie sierpnia Szkot odebrał wypłatę i wrócił w rodzinne strony, cały zespół musiał odreagować sutym bankietem. Zdjęcie z imprezy, podczas której rej wodził oczywiście Wilimowski obiegły prasę brukową. Pod koniec sierpnia trwała już wojskowa mobilizacja i Józef Kałuża nie mógł skorzystać z usług kilku piłkarzy już powołanych w kamasze. Dodatkowo powołani (do kadry, nie do wojska) zostali debiutanci Henryk Jaźnicki z Polonii Warszawa (więzień Pawiaka, Sachsenhausen i Gusen-Mauthausen, wojnę udało mu się jednak przeżyć), Edward Jabłoński z Cracovii, Stanisław Baran z Warszawianki czy Paweł Cyganek z... A-klasowego Fabloku Chrzanów - wszyscy zagrali i mieli wielki udział w sensacyjnym triumfie nad drugą drużyną globu. Chociaż oczywiście ojcem wygranej był Ernest Wilimowski, który zdobył trzy gole, a czwarty padł po rzucie karnym, podyktowanym za faul na nim. Wyczyn tym większy, ponieważ jak pisał Paweł Czado, "Ezi" był cokolwiek "wczorajszy". Bardzo znany utwór Mieczysława Fogga pt. "To ostatnia niedziela" powstał w 1935 r., ale jak ulał pasował do ostatniej przedwojennej, bardzo słonecznej niedzieli 27 sierpnia 1939 r. Węgrzy do Warszawy przylecieli samolotem (to rzadkość, zwykle podróżowano koleją) w przeddzień spotkania w bardzo mocnym składzie. Powrót mieli wyznaczony już następnego dnia. Plan z ich strony był prosty. Strzelić kilka bramek, odebrać wypłatę i jeszcze przed północą wrócić do Budapesztu. Ostatecznie na pomeczowy bankiet nie przyszli, zapomnieli też odebrać należne im środki. Prezes PZPN Kazimierz Glabisz na wspomnianym bankiecie powiedział: - Kto wie, czy dzisiejszy mecz nie jest ostatni przed wojną... Ku pokrzepieniu serc - Nastrój był niesłychanie serdeczny, bojowy - wspominał śp. Bohdan Tomaszewski, który wtedy miał 18 lat i był jednym z ponad 25 tysięcy widzów na meczu Polska - Węgry. Na trybunach dominował wojskowy kolor zielony (trwała już mobilizacja, niektórzy przez ramię mieli przewieszone maski gazowe) ), a widzowie nie mogli wiedzieć, że los Polski (II RP) jest już przesądzony, pakt Ribbentrop-Mołotow był już podpisany od czterech dni. Spotkanie rozpoczęło się zgodnie z przewidywaniami, od dwóch szybko zdobytych bramek dla Węgrów, faworytów spotkania. Przed upływem 30 minut było 0-2. - Nagle polska drużyna wpadła w jakiś trans. Wszyscy grali wspaniale, piłka od nogi do nogi, ataki bezustanne - opowiadał Bohdan Tomaszewski. Tylko trzy minuty cieszyli się Węgrzy po drugiej bramce. Wilimowski znalazł pozycję do strzału i uderzył zza pola karnego, co czynił bardzo rzadko - piłka trafiła w punkt. Owacje, radość. Może nie wszystko stracone?! - zastanawiał się Andrzej Gowarzewski w wydanej w 1991 r. Encyklopedii Piłkarskiej "Fuji". Druga połowa to koncert polskiego zespołu. Na węgierską bramkę szła akcja za akcją. Ostatecznie golkiper "bratanków" wyciągał piłkę z siatki aż trzy razy. 25 tysięcy kibiców, którzy wchodzili na stadion pełni najgorszych przeczuć i bolesnego niepokoju, po czwartym golu dla Polski po prostu oszalało z radości. Po meczu kibice (wielu z nich w mundurach) odśpiewali hymn narodowy, a następnie w euforii wbiegli na murawę boiska i ponieśli na rękach zwycięskich piłkarzy. Może wszystko się jeszcze ułoży i wojny nie będzie? - łudziło się wielu. To był taki typowo polski mecz ku pokrzepieniu serc, w obliczu zagrożenia Biało-Czerwoni wznieśli się na wyżyny. - To może najpiękniejszy mecz w historii polskiego futbolu. 0-2 z wicemistrzami świata, a potem cztery bramki z rzędu i gra pełna polotu, inteligencji, rozmachu, dalekie strzały, świetna obrona. Jak gdyby na pożegnanie tej przedwojennej Polski. Taka mogłaby być polska piłka nożna, gdyby nie wojna - podsumował Bohdan Tomaszewski. Był to 95. mecz Biało-Czerwonych i to z przeciwnikiem, z którym Polacy zagrali pierwszy mecz w historii, 18 grudnia 1921 r. (0-1, w Budapeszcie). Polska - Węgry 4-2 (1-2) Polska: Adolf Krzyk - Władysław Szczepaniak (kpt), Edmund Giemsa - Wilhelm Góra, Edward Jabłoński, Ewald Dytko - Henryk Jaźnicki (31 Stanisław Baran), Ewald Cebula, Ernest Wilimowski, Paweł Cyganek. Węgry: Sziklai - Kiss, Biro - Szalay, Turay (kpt), Dudas - Adam, Sarosi, Zsengeller, Toldi, Gyetvai. Bramki: 0:1 Gyula Zsengeller (14) 0:2 Sandor Adam (30) 1:2 Ernest Wilimowski (33) 2:2 Wilimowski (64) 3:2 Leonard Piątek (72, k.) 4:2 Wilimowski (75) Sędzia: Esko Pekonen (Finlandia). Maciej Słomiński, INTERIA