KORESPONDENCJA Z PORTO Przy Estadio do Dragao zaczepiłem dwójkę kibiców FC Porto. Na hasło „Polska” wyrzucali z siebie kolejne nazwiska Polaków, którzy przewinęli się przez historię Smoków. Pamiętali Józefa Młynarczyka i Grzegorza Mielcarskiego. Podrzuciłem im Andrzeja Woźniaka i Pawła Kieszka. Pokiwali głową, chyba zapomnieli, aż jeden z nich zakrzyknął: „Jeszcze Przemysław Kaźmierczak!”. Przemysław Kaźmierczak był dobrym piłkarzem. Jako jeden z liderów młodzieżowej reprezentacji Polski w 2001 roku wygrał mistrzostwo Europy U-18 w Helsinkach. W Finlandii jego kariera mogła tragicznie się zakończyć, bo na tydzień zatrzymano go w areszcie pod zarzutem uczestnictwa w zbiorowym gwałcie na 16-letniej dziewczynie. Po analizie DNA wykluczono jego udział w sprawie i oczyszczono z zarzutów. Kariera Polaka przyspieszyła. Zadebiutował w Ekstraklasie. Grał w Pogoni Szczecin. Trafił na wypożyczenie do portugalskiej Boavisty. Stąd wyciągnęło go wielkie FC Porto, gdzie jednak się nie przebił. Potem było Derby County. I Vitoria Setubal, dla której strzelił gola spektakularnym scorpion-kickiem. Wrócił do Polski. Ze Śląskiem Wrocław został mistrzem Polski. Nękany urazami zakończył karierę w 2014 roku. Po latach rozmawiamy o grze w Portugalii. *** Z każdego zakątka Porto widać Estadio do Dragao? Przemysław Kaźmierczak, były piłkarz FC Porto: - To przenośnia. Szkoda, bo tak kiedyś powiedziałeś i właśnie się po Porto rozglądam... - Estadio do Dragao to architektoniczna perełka, piłkarskie dzieło sztuki. Miasto do niego należy. Na każdym kroku czuje się, że ludzie kibicują FC Porto, a nie Boaviście, niestety. Od Boavisty zacząłeś karierę w Portugalii. Był 2006 rok, a w klubie żyli jeszcze historycznym mistrzostwem kraju z 2001. - Wypożyczono mnie do Boavisty z Pogoni Szczecin, do której właściciel Antoni Ptak ściągnął całą plejadę brazylijskich piłkarzy i nie skończyło się to najlepiej. Przylecieliśmy do Portugalii z Rafałem Grzelakiem. Wprowadzał mnie trener Jesualdo Ferreira, który potem pociągnął mnie za sobą do Porto. Zanim to się jednak stało, pracowałem z Jaime Pacheco, architektem mistrzostwa z 2001 roku. Człowiek z charakterem. Wrodzoną wolą walki. Nieraz włączał się do treningowej gierki. Nie było odpuszczania. Żadnych spóźnień, odstępstw, świętych krów. Żelazna dyscyplina. Bardzo się przy nim rozwinąłem. Boavista spokojnie się utrzymała, ale ciągle szukała tożsamości i stabilizacji, borykała się z problemami finansowymi, zdarzały się przesunięcia w wypłatach, bohaterowie mistrzowskiego sezonu poodchodzili, na ich miejsce starano się wynaleźć nowe gwiazdy. Nie udało się, choć w Boaviście trafiłem na całkiem ciekawy zespół, gracze z przeszłością w Porto czy zagranicznych ligach. Wtedy też zdarzyła się fajna historia, bo z Rolandem Linzem i Williamem zostaliśmy zaproszeni na mecz charytatywny przez Luisa Figo. W drużynie World Eleven byłem zmiennikiem... Zinedine’a Zidane’a. Po niezłym wejściu do Ligi Portugal pomyślałeś, że właśnie stałeś się panem piłkarzem? - Nie odbiło mi. Po lepszych meczach nie szalałem, po gorszych potrafiłem przyznać się do błędu. Ani przez sekundę nie myślałem, że podbijam Portugalię i świat u moich stóp, bo tak po prostu nie było. W 2000 roku, a więc lata wcześniej, zostałem sfaulowany, wykręciło mi kolano, uszkodziła się łąkotka, wycięli mi ją, prędzej czy później problemy zdrowotne musiały się objawić, dlatego w Boaviście wolałem pokornie pracować niż zachłystywać się czy gwiazdorzyć. Zawsze marzyło mi się Premier League. Za młodu byłem na testach w Sunderlandzie. Ostatecznie po latach dopiąłem swego i spędziłem sezon w Derby County z Championship. Temat Anglii pojawiał się już po Boaviście, ale skoro jednocześnie dostałem propozycję z FC Porto, to nawet się nie zastanawiałem, bo takiemu klubowi się nie odmawia. W Porto chodziłem zresztą do centrum handlowego, z którego widać Estadio do Dragao i często myślałem, że fajnie byłoby tam zagrać. Jeszcze w Boaviście udało się ci z Porto wygrać. Myślisz, że dobry występ w tym meczu miał wpływ na późniejszy transfer? - Nie miał. Liczył się raczej przekrój całego sezonu. Mówili mi potem nawet, że już w zimie przymierzali się, żeby mnie wykupić. Znał mnie trener Jesualdo Ferreira. Właściciele Porto podpytali włodarzy Boavisty, którzy zaświadczyli, że jestem pracowity... Na Porto tylko pracowitość by chyba nie wystarczyła. - Nie zawsze brali tych najlepszych. Powtarzali, że piłkarza nie można postrzegać wyłącznie przez pryzmat boiska. Równie ważne jest jego podejście do treningu, do drużyny, do własnej przyszłości, do życia. Nie lubili zawodników konfliktowych. Wiedziałeś, że Porto, Benfika i Sporting Lizbona mają w zwyczaju na masę wyciągać obiecujących piłkarzy ze słabszych portugalskich drużyn, żeby potem bezlitośnie oddzielać tych, którzy stawali się gwiazdami od tych, którzy lądowali na wypożyczeniach? - Mówiło się, że ich skauci przeczesują Primeira Ligę i rynek Ameryki Południowej w poszukiwaniu perełek, którym później dają mniejszą lub większą szansę wykazania się na boisku, a następnie to już samo życie: najlepsi zostają, słabsi odpadają w selekcji, to całkowicie naturalne. Porto, Benfika i Sporting świetnie piłkarzy promują i sprzedają za wielkie pieniądze, to efekt tej filozofii. Jak przychodziłem, ważne role w zespole pełnili Bruno Alves i Raul Meireles, których wcześniej wysyłano na wypożyczenia. Niedługo później niezłe kwoty płacili za nich odpowiednio Zenit i Liverpool. Jako piłkarz wielkiego Porto mogłeś liczyć na specjalne względy na mieście? - Nie odczułem specjalnego skoku popularności, bo jako piłkarz Boavisty stałem się dość rozpoznawalną postacią w Porto. Miasto nie jest jakieś ogromne, wszyscy interesują się piłką, pierwszym roku w Portugalii słyszałem czasami: „O, Kaźmierczak idzie”. W tamtym Porto najlepszy był Lucho Gonzalez? - Aż roiło się od gwiazd i świetnych piłkarzy, byli Ricardo Quaresma czy Bosingwa, ale nigdy nie trenowałem z lepszym piłkarzem niż Lucho. Zawodnik kompletny, prawie nie tracił piłki. A jak już tracił, to albo musiał być faulowany, albo zmęczony. Kolegą też był fajnym, wesołym. W Europie grał jeszcze tylko w Marsylii. - Lisandro Lopez poszedł do Lyonu, Lucho do Marsylii. To były dwie czołowe francuskie drużyny, biły się o mistrzostwo Ligue 1. Nie wiem, czy to tak gorzej niż jakby poszli do Premier League, La Ligi czy Serie A. Powoli karierę kończył Luis Figo, na wybitny poziom wchodził Cristiano Ronaldo, więc jedną z najgorętszych, jeśli nie najgorętszą postacią w portugalskiej piłce był Ricardo Quaresma. Było to czuć? - Wrócił do Portugalii z Barcelony. Mówiono, że nie jest tak pracowity jak Cristiano Ronaldo, a uważano przy tym, że ma od CR7 większy potencjał. Quaresma w Barcy nie mógł dogadać się z trenerami, brano go za gnuśnego, obrażalskiego i kapryśnego. Z opowieści: miał 20 lat i ego odleciało w kosmos. W Porto wrócił na ziemię. Za Jesualdo Ferreiry, który wyznawał psychologiczne podejście do piłkarzy, ruszył, grał, miał liczby, błyszczał, miał te swoje krzyżaki i zewniaki, które rozsławiły go na cały świat. Ferreira regularnie brał go na bok, rozmawiali, trafiał do niego, widać to było. Mnie jeszcze jedno rzucało się w oczy: żaden z Quaresmy był leń, na treningach zasuwał na 100%. Najlepsze wspomnienie z Porto to asysta z Liverpoolem w Lidze Mistrzów? - Anfield, przegraliśmy 1:4. Ale to był mój jedyny występ w Champions League, asystowałem przy golu Lisandro Lopeza. Wszedłem na fajne obroty, Ferreira dał mi szansę, ludzie w Porto nabyli do mnie więcej zaufania, później wiosną dostawałem też więcej szans na zaistnienie w lidze. W Porto zagrałeś szesnaście razy. Około 600 minut. Liczyłeś, że będzie tych występów więcej? - Rywalizowałem ze świetnymi Paulo Assuncao i Raulem Meirelesem. Wiedziałem, że w Porto nie tylko o miejsce w składzie, ale też wejścia z ławki będzie szalenie trudno. Na mojej pozycji występował także Mario Bolatti, którego Diego Maradona zabrał na mistrzostwa świata w RPA, a w tamtym sezonie 2007/08 rozegrał chyba tyle samo spotkań, ile ja. Trener Ferreira wystawiał trzech środkowych pomocników, a mogło tam zagrać ośmiu czy dziewięciu zawodników. Każdy dostawał szanse. Patrzyli, komu się uda, a komu nie. W Porto nieustannie miało się wrażenie, że za plecami czeka kolejka chętnych na twoje miejsce. Wygraliśmy mistrzostwo Portugalii, najchętniej zostałbym jeszcze rok dłużej, powalczył o więcej minut, ale plany były inne i musiałem iść na wypożyczenie do wspomnianego Derby. Czułeś się, że odstajesz? - Nie umniejszałem sobie. To nie miałoby sensu. Dostałem trzyletni kontrakt. Czułem, że muszę na niego zapracować. Nie odpuszczać, nawet jak nie grałem. Zagrałem te kilkanaście spotkań, jakoś się zaznaczyłem, potem wykupiła mnie Vitoria Setubal. Wróciłem do Polski i w Śląsku Wrocław mogłem przekonać się, jak ważna w piłce jest stabilizacja, bo kilka lat spokojnie popracowaliśmy i zdobyliśmy mistrzostwo. Z Porto wyciągnąłeś wszystko, co mogłeś? - Cieszę się, że posmakowałem wielkiej piłki i w Portugalii całkowicie nie zablokowało mnie coraz bardziej zdewastowane kolano, choć oczywiście z w pełni zdrową nogą mógłbym dostać się jeszcze wyżej. Ale prawda, że o coś więcej w Porto byłoby też bardzo ciężko, w czysto piłkarski sposób, poziom był niesłychanie wysoki, a przemiał zawodników bezlitosny. Twoi byli koledzy ze Śląska Wrocław mówią, że nie lubisz rozgłosu. Czym się zajmujesz? - Ponad dziesięć lat minęło od mojego ostatniego występu... Wrzesień 2014, Górnik Łęczna-Jagiellonia. - Z Pawłem Golańskim prowadzimy szkółkę w Łodzi, noga wydobrzała, trenuję dzieci, spełniam się, ich rozwój daje mi dużo satysfakcji. Jak się ci podoba reprezentacji Polski, która na doskonale ci znanym Estadio do Dragao zmierzy się z Portugalią w Lidze Narodów? - Podobał mi się mecz z Chorwatami. Lubię, jak Polska gra ofensywnie i agresywnie, jak na Euro 2016. Za mało było jej takich meczów w ostatnich latach. Mamy pokolenie zdolnych piłkarzy. Szkoda byłoby je marnować na słabą grę, która jest wynikiem wielu czynników sportowych i pozasportowych, niestety. Liczę, że w końcu coś kliknie, że atmosfera wokół reprezentacji na dobre się poprawi, potencjał jest duży. Z PORTO - JAN MAZUREK