Piotrek Szumowski - znany polski stand-uper, autor dwóch książek, podróżnik, podcaster. Słowem - człowiek orkiestra... Chociaż nie, muzyki w to nie mieszajmy. W trakcie swojej kariery dwukrotnie okrążył świat, występując w ponad 50 krajach, w trzech językach. Jest prawdopodobnie pierwszym człowiekiem w historii, który występował na Antarktydzie. Poza wszystkim jest to także fan futbolu. Najlepszy komik wśród kibiców Chelsea i najbardziej zagorzały kibic "The Blues" wśród komików. Dlatego przed dzisiejszym finałem Ligi Konferencji z Realem Betis porozmawialiśmy z nim o jego miłości do londyńskiego klubu, występie dla reprezentacji Polski, "wystrzale" Arkadiusza Milika i pewnej piłkarskiej "tragedii", którą przewidział... Zresztą przeczytajcie sami. Tomasz Brożek, Interia: Mam wrażenie, że spotkały się dzisiaj dwie osoby siedzące na niewłaściwych miejscach. Ty jako niedoszły dziennikarz sportowy i ja - niespełniony komik. Powiedz, co poszło nie tak? Piotrek Szumowski: - Ehh, szkoda gadać. Po prostu zacząłem robić ten trefny stand-up. W tym mi zaczęło dobrze iść. Ale prawda jest taka, że za każdym razem, gdy ludzie się śmiali, powtarzałem sobie: "Przestańcie, oddalacie mnie od mojego marzenia. Ja tak naprawdę chcę robić wywiady z piłkarzami, a nie patrzeć na wasze uśmiechnięte twarze". A teraz nie ma już odwrotu. Ale zostały z tobą pewne ciągotki do tego, by świat sportu wciąż był blisko ciebie? Może planujesz zaprosić jakąś znaną postać do swojego podcastu? Pewien komik miewa pretensje, że wstydzisz się o nim wspominać publicznie. Wystawiam więc piłkę do pustej bramki... - Ja bardzo chętnie zaprosiłbym jakiegoś piłkarza do "Wahania". To mój podcast z Abelardem Gizą, który on bardzo poleca. Ja tak średnio. Ale mam wrażenie, że miłość do piłki nożnej kwitnie najbardziej, gdy jest się nastolatkiem. Przynajmniej tak było u mnie. Pamiętam, jak miałem 12-13 lat. Wtedy moja Chelsea grała tak dobrze... A perspektywa, że miałbym zrobić wywiad z Frankiem Lampardem lub po prostu go spotkać i uścisnąć dłoń, to był jakiś komos. A obecna generacja piłkarzy? To są jakieś małolaty, ja w ogóle nie wiem, kim oni są. Kolejna legenda opuszcza Real Madryt. "Siedem sezonów radości" A skąd się wzięła twoja sympatia do Chelsea? To "twój klub" z wyboru czy z urodzenia? - Ja się urodziłem nawet konkretnie w Westminster, czyli dzielnicy położonej tuż obok stadionu Chelsea. Dlatego zawsze myślałem, że ten klub został mi nadany. U nas zawsze tak było. Mam dwóch braci i każdy z nas ma ukochany zespół. Dlatego wydawało mi się, że to tak po prostu jest, że ojciec wskazuje ci twój klub i nikt się nigdy o to nie pyta. Tym samym mój jeden brat jest za Liverpoolem, drugi za Blackburn, ja za Chelsea a tata za Manchesterem United. Tyle że... w tej narracji pojawił się problem. To znaczy? - Niedawno opowiedziałem tę historię publicznie i mój brat się obraził. Powiedział, że to on nadał mi Chelsea. Nadał - ale jak? - To po prostu było powiedziane z góry, ale on najbardziej na to naciskał. I stwierdził, że to jemu powinienem być wdzięczny. Tyle że ja tego nie pamiętam, bo - przypominam - miałem tydzień. Więc nie jestem już w stanie tego zweryfikować. Kto ma rację? Nie wiadomo. A gdybyś ty miał teraz przekonać niezdecydowanego fana futbolu do kibicowania Chelsea, jak byś to zrobił? Ponoć jesteś dobry w reklamie, sprawdźmy to. - Jeżeli mam być absolutnie szczery, to dla mnie jest to to teraz zadanie niewykonalne. Gdy ja na całego kibicowałem Chelsea, Roman Abramowicz to jeszcze był "good guy". Później się okazało, że finansuje Rosję... To nie było najlepsze. Następnie przyszli Amerykanie, którzy po prostu psują ten klub od podstaw. Cały czas wydajemy miliardy, nic z tego za bardzo nie ma. To znaczy jest - finał Ligi Konferencji. Super, kciuk w górę dla nich... Jak widać, nie jest to najłatwiejszy okres na bycie kibicem Chelsea, ale wydaje mi się - całkiem szczerze - że ja chyba nawet najbardziej lubię kibicować drużynom, który nie idzie. Łatwo jest być kibicem Barcelony czy Realu. Łatwo było też być kibicem Chelsea te 10 lat temu. Ale teraz? Tutaj tworzy się prawdziwy charakter. Choć żeby nie było - nie mówię, że Chelsea jest "underdogiem". Dalej wydaje setki milionów funtów na transfery, ale nie kupuje nikogo kto ma powyżej 15 lat, haha. No nie da się ukryć, że bywało lepiej. Który z okresów chwały Chelsea wspominasz najlepiej? - Ja pamiętam jeszcze, jak dla Chelsea grali Gianfranco Zola, Dennis Wise, Gianluca Vialli, Marcel Desailly - tego typu zawodnicy. I to, powiedzmy, była jedna generacja piłkarzy, których już widziałem w akcji, ale jeszcze nie do końca wiedziałem, co oglądam. Po prostu wszyscy wokół patrzyli w telewizor i fajnie było być częścią takiej paczki. No a później przyszedł właśnie czas ery Abramowicza i kolejnej generacji piłkarzy, gdy na murawie rządzili Frank Lampard, Didier Drogba, czy Branislav Ivanović. Kurde, kochałem gościa. A gdy John Terry w 2008 roku poślizgnął się przy karnym, to ja płakałem w salonie. Nie mogłem tego przeboleć. Czułem, że to jest absolutnie niesprawiedliwe. Trudno przegrać finał Ligi Mistrzów w bardziej pechowy sposób... - No właśnie. Ale los nam to oddał. Wygraliśmy potem Ligę Mistrzów dwa razy, więc te łzy zostały w pewien sposób otarte. Ale ten karny Terry’ego to był największy upadek dla kibica Chelsea, jaki można było sobie wyobrazić. A największy moment radości to... - Pamiętam zwłaszcza jedną bramkę. Wayne Bridge przeciwko Arsenalowi w 2004 roku. Gol w 87. minucie na wagę awansu do półfinału Ligi Mistrzów. Bridge podał do Gudjohnsena, ten mu odegrał... Ajajaj... Po prostu piękna chwila. Aż teraz mam ciary. Swoją drogą uwielbiałem Wayne’a Bridge’a. I gdy się później pokłócił z Johnem Terrym... nie wiadomo o co... to łapałem się za głowę i nie mogłem na to patrzeć... Przecież oni mieli się kochać. Przełomowe wieści ws. przyszłości Szczęsnego w Barcelonie. Klamka zapadła Jak wygląda obecnie twoje kibicowskie życie? Oglądasz każdy mecz? Sprawdzasz wyniki? Toczysz dyskusje z innymi fanami? - Powiem coś, z czego ostatnio zdałem sobie sprawę. Znam każdy wynik Chelsea od 25 lat. To podaj mi wynik z meczu przeciwko... - Nie, nie, nie. To nie jest coś, co ja teraz mówię, bo tutaj bym szybko przepadł. Chodzi mi o to, że gdy Chelsea gra, to ja po prostu wiem, jaki jest wynik. Wiem jaki był skład, kto wszedł z ławki, kto strzelił i zaliczył asystę. Znam najnowsze plotki transferowe, śledzę formę poszczególnych piłkarzy. Więc od 25 lat wiem co, gdzie i jak. Ale teraz nie oglądam już każdego meczu. Czasami co trzeci, czasami co czwarty, czasem tylko drugą połowę. I wydaje mi się, że piłce nie pomaga era wszechobecnych telefonów, które nas dekoncentrują. Inna sprawa, że mecze teraz są tak rwane... Tu jeden leży dwie minuty, inny zaraz wybije piłkę, a potem kolejny pójdzie poskarżyć się sędziemu. To też nie pomaga przy konsumowaniu piłki. Dobra, to przejdźmy teraz do spraw ważniejszych - masz tatuaż Chelsea na klacie? Bo to ostatnio w naszym kraju bardzo głośny temat. - Gdy ja się o tym dowiedziałem, to po prostu pomyślałem sobie, że demokracja jest złym systemem. Bo ja na pewno będę głosował. Nie chcę opowiadać się tutaj za jednym lub drugim kandydatem, choć w zasadzie moi odbiorcy pewnie będą wiedzieli, w którą stronę się skłaniam. Ale żaden kandydat nie zrobił dla mnie tyle, co Karol Nawrocki. W tym znaczeniu, że ma tatuaż mojego klubu. I od razu mam tak, że muszę na niego głosować. Ja nawet nie wiem do końca, jaka jest jego polityka i instynktownie nie za bardzo się z nią zgadzam. No ale mój głos już ma, właśnie za ten tatuaż Chelsea na klacie. Zwłaszcza, że jest za to atakowany. Więc trzeba po prostu bronić swojego. - Jasna sprawa. Ale żeby nie było, jak drugi walnie sobie teraz na twarzy dwa herby Chelsea i nazwisko Edena Hazarda, no to przejmie inicjatywę. Sprawa jest otwarta. Czyli jeszcze można cię kupić? - Tak, jestem bardzo sprzedajny. To właśnie chciałbym powiedzieć. Rozmawialiśmy o sukcesach Chelsea, więc z tej perspektywy zagrajmy w twoją ulubioną grę. Finał Ligi Konferencji - "flep czy sklep"? - Świetne pytanie, bardzo mi się podoba. Grają we Wrocławiu, więc słuchaj - musi być "sklep". Zwłaszcza, że po drodze grali z Legią. Więc dla polskiego fana Chelsea jest świetnie. No ale obiektywie... dramat, nie oszukujmy się. Z kim oni wcześniej grali? Z Astaną? Przecież ten klub dopiero co powstał, a przyjeżdża do niego Chelsea i gra pierwszym składem. Teraz starcie z Betisem to będzie dla Chelsea dopiero pierwszy prawdziwy mecz w tym pucharze. Wcześniejsi rywale to były wymyślone ekipy generowane przez PES-a. Hola, hola. Przecież sam wspomniałeś też o Legii. I nie powiesz mi, że nie był to dla ciebie szczególny dwumecz. - No dobra, masz mnie. To był wyjątkowy moment dla mojego serduszka. I nie wiedziałem, co zrobić, komu kibicować. No bo z jednej strony jestem całe życie za Chelsea, ale jestem też z Warszawy. Więc dylemat był ogromny. Więc dla ciebie to wszystko skończyło się chyba w najlepszy możliwy sposób. Chelsea wygrała w Warszawie, a Legia podbiła Stamford Bridge. - No tak, choć był to dla mnie po części koszmar, bo gdy Chelsea grała na Łazienkowskiej, ja miałem występy... w Anglii. Były karkołomne próby dogrania tego logistycznie, ale niestety było to nie do pogodzenia. Ale oglądałem te mecze w telewizji. I Legia spokojnie mogłaby ich przycisnąć, gdyby grała odważnie, bez strachu, jak równy z równych, zamiast się cofać. Gdyby piłkarzom Chelsea założyć koszulki... nie wiem - Piasta Gliwice, Legia mogłaby robić z nimi, co chciała. Mimo wygranej w Londynie, zawiódł ich ewidentnie mental. W takim razie pewnie wybierasz się na finał? - Od razu miałem to w głowie. Chelsea gra o puchar w Polsce? Super, jadę. Tak mi się wydawało. No ale moja kobieta niestety jest w ciąży, i czekamy na dziecko... Niestety? Gdybyś nagle zniknął, będę wiedział, z jakiego powodu... - Nie, nie, nie. Spokojnie. To już ostatnie dni, więc Magda nie rusza się zbyt wiele. A nawet, gdyby chciała zadać cios, to zobaczę ją z kilometra, haha. Chcę po prostu powiedzieć, że czuję się bardzo bezpiecznie. Poród może nadejść lada dzień, nie daj Boże w środę, bo Magda będzie musiała zostać sama... Więc czekacie już tylko na rozwiązanie? - Tak, byliśmy nawet ostatnio w szpitalu po skierowanie. Wszystko idzie zgodnie z planem. Pozostało tylko czekać. Perspektywa bliskiego ojcostwa zmienia coś w twoim podejściu do zawodu? - Słuchaj, ostatnio po występie dostałem w prezencie ubranie dla małego z nadrukowanym wszędzie logo Chelsea. Czyli kolejny Szumowski "od małego na całego" za "The Blues"? - Zgadza się. A to jest chyba jedna z najlepszych rzeczy w robieniu stand-upu. Jak mówiłem, nie mam może tatuażu Chelsea, jak niektórzy, ale publicznie mówię o swojej sympatii do tego klubu. Moi fani to wiedzą. I to ubranko dostałem od kogoś. To jest... po prostu super. Takie prezenty są bardzo miłe, aż serce się kraje. A to wszystko działo się w pośpiechu, po występie, gdy podpisywałem książki, robiłem sobie zdjęcia i tak dalej... Generalnie duże zamieszanie. I w tym wszystkim wziąłem tę torebkę, po czym podziękowałem, ale nie otworzyłem przy tej osobie. Co w sumie jest przykre. Więc jeśli teraz ten ktoś czyta ten wywiad, niech wie, że jestem mega wdzięczny. Poza kibicowaniem Chelsea jesteś też fanem reprezentacji Polski? - Wiadomo. Oczywiście, że tak. Choć... wiesz jak jest. Teraz śledzę już bardziej same wielkie turnieje i końcowe fazy eliminacji. Bo gdy Polska gra z Gibraltarem, to raczej nie włączam telewizora. A polska kadra to twoim zdaniem drużyna, której można z całego serca kibicować i w pełni się z nią utożsamiać? - Jeśli chodzi poziom sportowy... to wiadomo, że czasem jest to po prostu padaka. Nie ma co owijać w bawełnę, bywa to po prostu straszne. No ale znowu - to jest chyba nasza polska tożsamość. Ten motyw, że nam nie idzie, że się nie da i że oni powinni to zrobić, ale po prostu cały świat jest przeciwko nam, a my sobie jeszcze plujemy w brodę... Ja jakoś utożsamiam się z tym, mimo wszystko. Jest to ciężkie, ale to jest to, co jest nam dane. Dlatego czasem na trybunach pojawia się pewien... "rozweselacz", a do gry musi wkraczać ochrona? - Oho, widzę że wyciągamy brudy, haha. Kiedyś tak rzeczywiście było, no ale to jest straszna sytuacja. Ja mogę ją opowiedzieć, ale muszę nadać jej pewnego kontekstu, bo czuję się absolutnie niewinny. A ty możesz być sędzią w tej sprawie. Zgoda. Zatem proszę przedstawić swoją linię obrony. - Akcja działa się na Stadionie Narodowym przy okazji meczu z Anglią, gdy Polacy wygwizdali Anglików oraz ich hymn. Ale ja siedziałem na sektorze wśród osób, które nie gwizdały. Nie była to jakaś konsultowana decyzja. Tak po prostu wyszło. Był tam razem ze mną inny komik - Kacper Ruciński, którego wmieszam w tę historię. I gdy mecz się rozpoczął, wyjąłem zza pazuchy butelkę owiniętą w patriotyczny szalik. Bardzo kulturalnie wziąłem łyczka jakiegoś napoju i podałem go dalej. I to było coś takiego, co połączyło nasz sektor. A tu nagle przychodzi stewardesa i mówi, że tu nie można pić. Ja oczywiście odparłem, że jasna sprawa i przepraszam, ta butelka po prostu znalazła się na podłodze i tyle. Pani jednak nie była wyrozumiała? - No tak. I przekazała mi, że musi mnie wyprosić ze stadionu. A ja stwierdziłem, że tak nie będzie. I że może w teorii tak trzeba, ale przecież już nie ma tematu. Odłożyłem butelkę, wszyscy tu jesteśmy, chcemy oglądać mecz i walczymy o zwycięstwo. Nie wyjdę przecież z meczu Polska - Anglia, bo ona myśli, że powinienem. I odnosiłem się do niej naprawdę spokojnie, życzliwie i kulturalnie. A ona na to, że w takim razie musi wezwać ochronę. Zastanawiałem się, po co to robi. Przecież doskonale wiedziała, że nie wyjdę. Chciała, żebyśmy zaraz zaczęli się tam szarpać? I wtedy przyszła ochrona. Ale cały sektor się za mną wstawił. Wszyscy mówili, żeby dali sobie spokój, bo my tylko oglądamy sobie mecz. I nagle jeden z ochroniarzy rozpoznał Kacpra. "O, pan jest komikiem?" - zapytał go jeden z nich. On potwierdził i powiedział, że ja przyszedłem razem z nim. A wtedy ochroniarze się wycofali. Obejrzałem więc mecz w spokoju tylko dlatego, że ochroniarze poznali Kacpra Rucińskiego. Do teraz uważam, że to było po prostu bardzo źle rozegrane. Żeby to było jasne - wiem, że popełniłem błąd. Ale no nie był ten wymiar przewiny, żebym musiał wyjść ze stadionu. A morał z tego jest taki... żeby zawsze chodzić na mecz z Kacprem. Bywało jednak i tak, że to nie ty oglądałeś naszych reprezentantów, ale to oni podziwiali w akcji ciebie. Jak wspominasz występ dla naszej kadry przed Euro 2020? To jedna z najbardziej ekscytujących chwil w twojej dotychczasowej karierze? - Tak, to absolutnie wyjątkowy moment. Ja grałem już na stadionach, grałem w klubach dla dwóch osób, grałem po całym świecie w 50 krajach. Ale to był dla mnie najbardziej stresujący występ. To był taki występ, który w kalendarzu był zaznaczony na czerwono, a ja nawet obudzony w środku nocy znałem jego datę i odliczałem dni do tego dnia. Skupiałem się na tym, by być mentalnie przygotowanym, bo materiał miałem już gotowy i wiadomo było, że umiem go powiedzieć. No właśnie, jakie żarty opowiadałeś wówczas naszym piłkarzom? To była taka kompilacja "the best of Piotrek Szumowski"? - Szczerze mówiąc, ja popełniłem wtedy parę... no właśnie sam nie wiem, czy to były błędy, bo występ był bardzo udany. Ale parę rzeczy na pewno zrobiłbym inaczej. Podczas przygotowań uznałem, że to są zwykli ludzie, bo oczywiście takimi są. I zagrałem swój najlepszy materiał, bo po prostu działał i sam go bardzo lubiłem. Więc czemu nie? Odpowiedź na to pytanie poznałem w czasie występu. Byłem trochę głupi i nie pomyślałem, że są tematy, z którymi oni po prostu nie będą mogli się utożsamiać w jakimkolwiek stopniu. Na przykład miałem wtedy żarty nawet nie o samej marihuanie, tylko o tym, że powinna być nielegalna głównie przez tych ludzi, którzy próbują ją zalegalizować. Bo to oni są najlepszym powodem na to, jak bardzo zioło potrafi "zryć beret". I na tym konceptualnie polegał cały żart. Tak, to bit z jednego z twoich programów. - No właśnie, ale widzisz - to nie jest do końca żart o legalizacji marihuany, ale trochę jednak jest, a trochę tak naprawdę chodzi o co innego. I niby każdy może mieć z tym styczność, ale ja patrzę na tych piłkarzy i wiem, że to dla nich obcy temat. I w powietrzu pojawiła się aura niezręczności. Bo czy oni mogą się zaśmiać? Niby to tylko stand-up, ale obok siedzi sztab, który na nich patrzy, my gadamy o marihuanie... I nie przesadzałbym, bo to nie jest temat, który jakoś mega ich spina. Nie patrzyli jeden na drugiego, pytając: "Marihuanen? A co to jest?". Ale gdybym mógł cofnąć czas, na pewno lepiej bym im ten temat przedstawił i zwrócił uwagę na inne rzeczy. To znaczy? - Powiedziałbym, że nie gadamy o marihuanie. Że widzę, siedzący obok sztab, ale chciałem im pokazać pewne zjawisko. Ale to jest po prostu mój mózg komika, który od razu po zejściu ze sceny analizuje, co można było poprawić i zrobić lepiej. Ale mimo wszystko chyba nie było źle? - Nie no, źle? Gdybym miał sobie wystawić ocenę, powiedziałbym, że było wręcz super. Bo generalnie to było dla mnie wielkie przeżycie. Samo wejście z nimi pod ten sam namiot mocno mnie peszyło. Gdy widziałem idącego Łukasza Fabiańskiego, którego oglądałem przez kilkanaście lat na boiskach Premier League, nie widziałem czy powiedzieć "cześć" czy "dzień dobry", a nagle on sam podchodzi do mnie, mówi że słyszał o moim występie i już nie może się doczekać. A w mojej głowie tylko buzowały myśli: "O mój Boże, Łukasz, to ty mnie znasz? Czy poznał mnie właśnie Łukasz Fabiański?". Czułem się wtedy dosłownie jak mała dziewczynka, która spotkała swojego największego idola, a on sam do niej zagadał. To było już pięć lat temu, ale do dzisiaj jest to hitowy moment w mojej karierze i jeden z jej najjaśniejszych "highlightsów". To coś, czego kiedyś nawet nie mógłbym sobie wyobrazić, a jednak to i tak się spełniło. Ale podczas występu nie zabrakło i stricte piłkarskich żartów. Na vlogu "Łączy nas piłka" pojawił się fragment na którym wbijasz ostrą szpilę w Jana Bednarka. To wszystko było zaplanowane? - Pół na pół. I gdybym mógł powtórzyć ten występ, postawiłbym na więcej tego typu żartów. Bo w zasadzie nie musiałem się do nich przygotowywać. Przecież doskonale znałem te fakty. Więc gdy tylko spojrzałem na Jana Bednarka, miałem od razu z tyłu głowy choćby porażkę 0:9 z Manchesterem United. To był wtedy pewnie dość naturalny odruch... - No dokładnie. I dla mnie to było mega osobiste, bo ja wtedy naprawdę grałem w Fantasy Premier League, a on wykręcił niespotykanie fatalny wynik Ale gdybym znów miał to zrobić, mimo wszystko usiadłbym do researchu i sypał takimi żartami jak z rękawa. I nie chodziłoby o to, by zbudować dla nich całkiem nowy materiał, ale troszkę doprawić ten, który akurat miałem opracowany. Nasi piłkarze, jak choćby wspomniany Bednarek, pokazali wtedy poczucie humoru i dystans do siebie? Czy był ktoś, kto siedział obrażony w kącie? - Tak, zawodnicy zachowali się super. A najśmieszniejsza była zwłaszcza jedna historia. Chyba mogę to opowiedzieć, bo po latach nikogo nie będzie to obchodziło... Teraz już musisz! - To opowiem nawet dwie historie. Pierwsza dotyczyła Arkadiusza Milika. A chodziło o to, że w końcowym grepsie udawałem, że jestem geniuszem matematycznym. Prosiłem o podanie trzycyfrowych liczb i udawałem, że jestem w stanie je przez siebie pomnożyć. Jednocześnie wyznaczałem jedną osobę z sali, by na koniec weryfikowała wynik z kalkulatorem. I zanim sam podawałem wymyślony wynik, podpuszczałem ją, pytając ile jej wyszło. To taka prosta koncepcja, chwyt rodem z podstawówki. I na 100 występów, nikt nie podał wyniku przede mną. Nie mów, że... - A właśnie, że tak! Milik podał wynik jako pierwszy, czym de facto zepsuł całą moją puentę. No i co ja miałem wtedy zrobić? Na szczęście wybrnąłem mówiąc, że pewnie strzelał, a skoro jest Milikiem, to pewnie nie trafił. Przynajmniej tak to pamiętam. Ale to było coś, czego kompletnie się nie spodziewałem. A ta druga historia? - Brrr, ta naprawdę zmroziła mi serce. Po całym występie wodzirej prowadzący cały wieczór wyszedł na scenę. Powiedział, że dałem fajny występ i spytał chciałbym coś od nich dostać. Ja trochę nie wiedziałem, co powiedzieć, a jemu chodziło chyba o wspólne zdjęcie. Ale to kompletnie nie było ustalone. A potem raz jeszcze spytał, co bym naprawdę chciał. Na co ja odpowiedziałem z czapy, że jeśli tak szczerze mam mieć jakieś życzenie, to proszę o czerwoną kartkę Krychowiaka w pierwszym meczu, a ja ją obstawię. A potem cyk - Krychowiak czerwona kartka ze Słowacją... - No właśnie. I w pierwszym odruchu pomyślałem, że w sumie śmiesznie wyszło. Ale potem był znacznie gorszy moment, który przeżyłem bardzo emocjonalnie. Bo całą historią podzieliłem się ze swoim kolegą ze sceny - Tomkiem Kołeckim, który później oglądał ten mecz podczas transmisji na żywo w jakimś studiu z infulencerami. I zaczął to publicznie opowiadać. A mi serce stanęło, bo nie daj Bóg powstałaby z tego jakaś historia, że polskie patałachy słuchają się pajaca i wylatują z boiska z czerwoną kartką. Przecież ja bym się wtedy zapadł pod ziemię, bo celem mojego występu było to, żeby po prostu kadrze umilić czas i by tym samym lepiej nam poszło na Euro. A teraz nagle mogłem znaleźć się w ogniu jakiejś dziwnej historii, która stworzy jeszcze dodatkową presję na naszej kadrze. To byłby mój koszmar. Więc gdy "Kołek" zaczął o tym publicznie gadać, oblały mnie zimne poty. Na szczęście to nie rozeszło się dalej. A ja jestem bogatszy o 100 000 złotych, haha. Jak w tym wszystkim odnalazł się selekcjoner Paulo Sousa? Miałeś okazję zamienić z nim kilka słów? Jak wrażenia? - Sousa w pierwszym kontakcie był super. Zresztą był jednym z powodów, dla których zaprosili właśnie mnie, bo poproszono mnie, bym zaczął od kilku minut po angielsku, na rozgrzewkę. Przy okazji organizatorzy uprzedzili mnie, że sam Sousa pewnie podczas występu po prostu sobie wyjdzie, bo przecież w polskojęzycznej części nic nie będzie rozumiał. Ale on został do samego końca i - może to moja nadinterpretacja - ale wydawało mi się, że czerpał wielką przyjemność z samego patrzenia na to, jak jego zawodnicy się integrują. Widać było, że chce być częścią całej grupy. Ale mówię teraz tylko o tym, co mnie tam spotkało, bo wówczas Sousa wywarł na mnie świetne wrażenie. A później jak wiemy... nie został bohaterem naszego kraju. I uciekł do Brazylii. Ale jak już uciekać od polskiej piłki, to chyba właśnie tam? Sam byłeś i widziałeś. Atmosfera na brazylijskich stadionach jest aż tak niepowtarzalna? - Ja byłem tylko na stadionie Botafogo. Ale wydaje mi się, że w całej Ameryce Łacińskiej system jest taki, jak tam. I kupujesz bilet nie jak u nas, na dokładnie wydzielone miejsce, ale wybierasz tylko sam sektor. A mówiąc "sektor" mam na myśli sekcję trybun z 10 000 miejsc. Więc nagle pojawia się motyw, że wszyscy chcą być na środku, a na bokach jest mnóstwo wolnego miejsca. I ja stałem w samym centrum tego tłumu, oglądając mecz razem z Brazylijczykami. Brzmi jak cudowna przygoda. - A tam też spotkała mnie śmieszna sytuacja. Bo generalnie nie ma tam większych restrykcji i na trybuny swobodnie można wnosić piwo w puszkach, które są potem po prostu rzucane za siebie, bo kto by się przeciskał przez taki tłum do kosza. Zwłaszcza, gdy obok tego kosza nie ma. I nie chcę wyjść tu na jakiegoś piłkarskiego patusa, ale jak to mówią "nie ma futbolu bez alkoholu". I tu pojawiła się fajna historia, którą uwielbiam. I między innymi za to kocham podróże, i kocham świat. Bo chcąc wkupić się w tłum, poszedłem kupić piwo dla siebie i pięciu poznanych ziomków. Dla uproszenia obliczeń zmyślę liczby. Załóżmy, że jedno piwo kosztowało 4 reale, więc sześć piw, to już 24 reale. By ułatwić cały proces wyciągnąłem więc na ladę 50 reali i dodatkowo dałem jeszcze gościowi te 4, by mógł wydać mi 30. Prosta sprawa. - No właśnie. Czuję, że to naturalne i nie musisz nawet znać języka, by odnaleźć się w tej sytuacji. Ale typ wziął całą kwotę i podziękował. A ja mam takie: "No nie, to nie tak, oddaj mi to 30". Na co on udawał, że nie rozumie, choć ja doskonale wiedziałem, że wie o co chodzi. Ja mu chciałem ułatwić robotę, a on próbował zgarnąć nieproporcjonalnie wysoki napiwek. I ja jako ten wielki białas w Brazylii nagle stoję przy barze i wykłócam się z tym chłopakiem - trochę dla jaj, czując tą całą meczową atmosferę. Zaraz na pomoc ruszyli mi Brazylijczycy i włączyli się do negocjacji. Generalnie kapitalna historia. Ale pojawia się pytanie - czy to jest różnica kulturowa, czy o co chodzi? Potem przez cały mecz myślałem, czy tylko my w Polsce tak robimy, próbując ułatwić kasjerom robotę. Czy tylko my jesteśmy tak uprzejmi? Na bank nie, po prostu typ chciał mnie oszukać. Skoro jesteśmy w tamtych rejonach świata, chciałem zweryfikować jedną historię - czy ty rzeczywiście grałeś w piłkę z mieszkańcami Amazonii? - Oj tak, odblokowałeś mi teraz cudowne wspomnienie. To było przy okazji podróży do Iquitos, czyli największego miasta na świecie, do którego nie ma drogi lądowej. Czyli możesz dostać się do niego albo samolotem, albo barką, która płynie 7 dni przez całą Amazonkę. My rzecz jasna zdecydowaliśmy się na drugą opcję. I co zastałeś na miejscu? - Nie chcę powiedzieć, że bieda piszczała, ale to było takie sztampowe latynoskie miasto, pełne tuk-tuków, kurzu i po części ubóstwa, ale to wszystko było po prostu zatopione w tamtejszej kulturze i zalane płynącą z nieba falą gorąca. W pewnym momencie podróży pojawił się przed nami piękny, 6-pasmowy most, który zawijał się w każdą stronę, lecąc górą, dołem i bokiem. I to było kompletnie absurdalne. No bo co nagle robi tutaj ten most? Dokąd on prowadzi? Przecież wiedzie na drugą stronę rzeki, gdzie w zasadzie nic nie ma. Dosłownie - jest piękny most a za nim nie ma kompletnie nic. No dobra - nic, poza starszą panią, która stoi, obsługując sznurkowy szlaban. Ty dajesz jej "50 groszy", ona cię przepuszcza i podpływa łódka. Abstrakcyjny obrazek, wielka inwestycja wiodąca do nikąd, a ty myślisz, co się stało. Witamy w Peru. A te łódki, jak rozumiem, kursują już w głąb Amazonii? - Tak i mogą zapuścić się w nią na różne odległości. Będę szczery, my nie odpłynęliśmy jeszcze zbyt daleko od miasta, bo to może być czasem nawet dystans 50 km, gdy już coraz bardziej wchodzisz w tą dzicz. Z resztą miasto Iquitos jest znane głównie z tego, że wszyscy przyjeżdżają tam na... "szamańskie przygody". Istnieje tam sporo "instytucji", które oferują białym ludziom ayahuascę czy changę. I jak pamiętam, jest tam też w ofercie jakiś jad z żaby, który totalnie cię wypluwa i tak dalej. Tyle z zasłyszanych opowieści, bo sam nic tam nie próbowałem. Spędziliśmy tam trzy dni w super ośrodku - dosłownie mieliśmy naszą chatkę na Amazonce. Każdego dnia spotykaliśmy się z właścicielami, którzy nie byli wprawdzie już tymi ludźmi chadzającymi w pióropuszach na głowie, ale pochodzili stamtąd i mieli kontakt z tymi teoretycznie rdzennymi mieszkańcami. Teoretycznie? - Historia jest taka, że w ramach oferty, którą oni nam przedstawili, można zobaczyć jak żyją tubylcze ludy. Możesz przyglądać się im z bliska, zatańczyć z nimi. Generalnie straszna tandeta. Aż biło z tego na każdym kroku, że jest to specjalnie zrobione dla białasa. To było jakieś dziwne "uga-buga" rodem z filmu "Scooby-Doo", w którym budżet wynosił 100 złotych. A po wszystkim oni sprzedają ci swoje naszyjniki i inne gadżety. A wszystko "Made in China"? - Aż tak, to nie, ale opakowania po batonikach walały się wszędzie dookoła. Ale wszystko spoko, to była część przygody. Na tym polega podróżowanie. I choć nie było to autentyczne przeżycie... było to autentycznie kiczowate. Więc przyjąłem to z uśmiechem. Później wróciliśmy na chatkę i od słowa do słowa zaczęliśmy rozmawiać z właścicielem o piłce nożnej. A to temat, który w Ameryce Południowej jest najłatwiejszy do poruszenia. Porozmawiasz o tym z każdym. Zresztą coś, z czego Peruwiańczycy są bardzo dumni, to fakt, że ich zdaniem Rengifo jest lepszy od Lewandowskiego. Hernan Rengifo? Ten z Lecha? - Ten sam. W Peru twierdzą, że ich rodak jest lepszy od "Lewego". Mocna teza. - No tak, mocna. Ale weź się tu pokłóć z Peruwiańczykiem, który twierdzi, że ich reprezentacja to trzecia najmocniejsza drużyna na całym kontynencie, tuż za Brazylią i Argentyną. Ale dobra, wróćmy nad Amazonkę. Właściciele chatki stwierdzili, że skoro ja lubię grać w piłkę, to możemy pokopać. I ja byłem święcie przekonany, że wrócimy w tym celu za most, do miasta. A tu wsiadamy do łódki i płyniemy ponownie w stronę tańczących tubylców. Przeszliśmy przez pierwszą chatkę, stworzoną dla białasów, którzy przypływają codziennie o 11:00, pokonaliśmy kilkaset metrów i doszliśmy do ich miasteczka, które było dla mnie bardzo autentyczne. Wszyscy tam śpią w drewnianych chatkach, chodzą po części w europejskich ubraniach, ale nadal boso i bez koszulek. To stanowi połączenie obu światów. Bo oni przy zaplanowanych wycieczkach, przebierają się dla turystów. Ale ten etap, na którym naprawdę teraz są, też jest dla mnie bardzo ciekawy. Mają tam swój sklepik i mają nawet boisko do piłki nożnej, na którym cała wioska zbiera się regularnie o określonej porze. I tak, dzięki znajomością właściciela chatki, mogłem do nich dołączyć. Biegałem sobie z przodu i mówiłem, że jestem Lewandowskim, więc każda piłka ma iść do mnie. A czy "boisko" to w tym przypadku nie zbyt mocne słowo? Jak to wszystko wyglądało? - Powiem tak, swego dużo grywałem w piłkę w Zalesiu Górnym, gdzie po prawej stronie boiska mieliśmy trawę, a po lewej błoto. I nikt nie biegał z tamtej strony, bo piłka tam grzęzła. Dlatego z Zalesiu Górnym nigdy nie było prawych obrońców ani lewych skrzydłowych. Ale ich boisko to było już jedno wielkie pole minowe. Tam każda kępka trawy była na innej wysokości. Było potwornie nierówno. Ja przemieszczałęm się bardzo statycznie i uważałem na każdy swój ruch. Przecież ja mam prawie 190 cm wzrostu i ważę 95 kilo, więc poruszałem się tam jak słoń na lodzie. Ale zagraliśmy z tamtejszymi chłopakami, a ja zdobyłem jedną bramkę. Na koniec aż szaman się wkurzył, bo grał w przeciwnej drużynie. I zaczął tłumaczyć, że to niesprawiedliwe, bo jestem zbyt wysoki. Oczywiście w ramach żartów, nie rzucił na mnie żadnej klątwy. Ale tu pojawił się element tego, że ta piłka nożna nas połączyła w tak dzikim miejscu, tak daleko od cywilizacji. Dzięki temu mieliśmy wspólny język. To wszystko było niesamowite. Nie tylko to, że wspólnie kopaliśmy piłkę, ale też to, że gdy nazwałem się Lewandowskim, oni wiedzieli mniej więcej, kto to jest. I na koniec zarzucali mi oszustwo. To było po prostu piękne. To jest to, co daje ci piłka i generalnie sport. Wiele razy w czasie moich podróży sport ułatwiał mi wiele rzeczy. Pozwalał wejść z w jakąś rozmowę, interakcję. Daleko zabrnęliśmy w naszej rozmowie, ale wróćmy na moment do Wrocławia. Szybki typ - jakim wynikiem zakończy się finał? Możemy darować sobie obstawianie czerwonych kartek dla kogokolwiek... - Ja generalnie wolę obstawiać strzelców bramek. Tak zawsze jest lepiej. Ale dobra, zabawmy się. Chciałbym powiedzieć 1:0, ale ponieważ nie lubię tego wyniku, powiem 2:1 dla Chelsea i gol Palmera. Czuję, że nastąpi jego przełamanie.