W ówczesnym Krakowie było to hit. "Kraków, duchowa stolica Polski, będzie areną ważnego zdarzenia w naszem życiu sportowym: w jego murach rozegra się mecz między dwu drużynami, które jako kwiat footballistów dwu krajów zmierzą swe siły i będą walczyły o palmę zwycięstwa [...] Dla Węgrów ten mecz będzie bodaj 90, z szeregu rozegranych meczów tego rodzaju. My, którzy dopiero od kilku lat cieszymy się bytem niepodległym, a drugi rok dopiero pokojem, wkraczamy po raz drugi zaledwie w szranki międzynarodowe"- donosił tuż przed meczem "Przegląd Sportowy" (wydawany jeszcze wówczas właśnie w Krakowie"). Współzawodnictwo po zrzuceniu wiekowych kajdan Rywal był nieprzypadkowy. Pociągiem na mecz przyjechali Węgrzy, był to rewanż za pierwsze spotkanie Polaków w historii, rozegrane w 1921 roku w Budapeszcie (0-1). Goście przyjechali w piątek wieczór, więc w sobotę, przed niedzielnym spotkaniem, zdążyli jeszcze zwiedzić Wawel gdzie zainteresowali się szczególnie miejscem spoczynku Stefana Batorego. Meczowi towarzyszył podniosły, patriotyczny nastrój. "Do Braci Węgrów" Witajcie! Oto okrzyk z serca płynący, który w najbliższą niedzielę zawiśnie na ustach całej sportowej Polski. Sport to hasło braterstwa szczerego a czystego, wolnego od wszelkich duszę ludzkości karzących sprzeczności narodowościowych, politycznych i wyznaniowych [...] Miło nam, że Wy, nasi Bracia, Wy, jedni z naszych nauczycieli w sporcie jesteście pierwszymi, z którymi po zrzuceniu wiekowych kajdan niewoli zmierzyć się mamy we współzawodnictwie najszlachetniejszym, bo sportowym" - mogli przeczytać Madziarzy po przyjeździe do Krakowa. Siłę polskiej drużyny stanowili gracze krakowskich klubów (pięciu z Cracovii, dwóch z Wisły i dwóch z Jutrzenki), jedynie bramkarz Jan Loth przyjechał z Warszawy (zawodnik tamtejszej Polonii) a łącznik Wacław Kuchar - ze Lwowa (zawodnik tamtejszej Pogoni). Zbyt dużo hyperkombinacji Polska nie miała szans, Węgrzy byli za mocni. Biało-czerwoni nie zdobyli nawet gola co sprawozdawcy potrafili łatwo wytłumaczyć. "Kombinacyjna gra naszego ataku przeradzała się pod bramką przeciwnika w hyperkombinację [...]. Prawie dwie trzecie zawodów spędzali Polacy pod bramką Węgrów, jednak wtedy gdy należało działać, upadali"- uważał "Przegląd Sportowy". O zwycięstwie gości przesądziła skuteczność jednego węgierskiego napastnika. Debiutujący w reprezentacji Mihaly Solti z klubu Bástya FC - słaby fizycznie, lecz szybki i świetny technicznie snajper miał udział przy wszystkich trzech bramkach. W 4 minucie po jego strzale piłka ześlizgnęła się po bucie Ludwika Gintela i wpadła do bramki. Po przerwie przy strzale głową Węgra sytuację próbował ratować Stefan Śliwa, ale "wpada na słupek i rozbija sobie nos". Zostaje jednak na boisku i to jego błąd wykorzystuje Solti także przy trzeciej bramce dla gości. CZYTAJ TAKŻE: Legenda polskiego futbolu w "Kotle Czarownic" Trudno było się nam pogodzić z tą porażką. "Węgrzy zwyciężyli wprawdzie, ale nas nie pokonali. Atak ich nie wytrzymuje porównania z naszym. Złożony z samych solistów nie złożył on ani jednej jednolitej akcji, umiał jednak wykorzystać te sytuacje, jakie mu się nadarzyły" - złościł się wysłannik "Przeglądu Sportowego" Dla polskiej publiczności mecz międzypaństwowy był nowością, już wtedy uwydatniły się jednak również przykre nawyki. "Ta nasza publiczność, sportowo wspaniale wychowana, zdradziła mało serca. Nauczona podczas zawodów klubowych tylko szydzić i naigrawać się z przeciwnika, nie myślała nigdy o tem, jak swoją drużynę zachęcać do walki, dodawać jej werwy i życia, gdy nadzieja zwycięstwa i siły zdają się ją opuszczać"... Żołnierz poniżej sierżanta wszedł na 200 marek polskich Jak na mecz, który odbył się sto lat temu, kibice spotykali się z zupełnie innymi realiami niż dziś. "Publiczność we własnym interesie powinna znacznie wcześniej zapełnić widownię, zwłaszcza ta część widzów, która zakupi bilety na dostawiane krzesła na bieżni. Z chwilą rozpoczęcia zawodów szukanie miejsc na bieżni będzie wykluczone" - donosiły gazety. Ceny biletów były różnorodne. Płaciło się jeszcze w markach polskich, walucie, która obowiązywała od grudnia 1916 na okupowanych przez Cesarstwo Niemieckie terenach Królestwa Polskiego o potem w Rzeczpospolitej Polski aż do 1924 roku. 1 marka polska odpowiadała 100 fenigom. Na mecz z Węgrami najdroższe były loże na sześć osób (7000 marek). Krzesło kosztowało 1200 marek, krzesło dostawione - 1000. Miejsce na trybunie - 800 marek, wstęp - 400 marek, a bilet ulgowy dla uczniów, studentów i żołnierzy poniżej rangi sierżanta - 200 marek. Były to czasy drożyzny i szalejącej inflacji. Ostatni "Przegląd Sportowy" przed meczem kosztował jeszcze 100 marek, następny - z relacją: już 110.Na mecz wbiło około 16 tysięcy kibiców, co przyniosło dochód rozradowanym gospodarzom w wysokości 5 mln marek polskich. Nie każdego było stać. "Także otaczające boisko wysokie drzewa i dachy miały swoich amatorów, przyczem młodzież nasza zdradziła wielki talent odkrywania miejsc może nieco niewygodnych, ale takich, z których można było objąć wzrokiem całe boisko". 14 maja, stadion Cracovii Polska - Węgry 0-3 (0-1) Bramki: 0-1 Gintel (4. samobójcza), 0-2 Solti (43., głową), 0-3 Solti (79.) Polska: Loth - Gintel, Klotz - Cikowski, Śliwa, Synowiec - Krumholz, Reyman, Kałuża, Kuchar, Sperling Węgry: Neuhaus - Zatyko, Kovacs - Szabo, Kleber, Tomecsko - Katzer, Razso, Priboi, Seiden, Solti Sędziował: Gratz (Czechosłowacja); widzów: 16 000.