- Wiele razem przeżyliśmy. Jestem przekonany, że jeżeli Sławek zdecydował się opisać swoją historię, to... będzie się działo - mówi przyjaciel Peszki, Robert Lewandowski. Czy był piłkarzem-memem, który "nigdy nie marnuje setki", czy ważnym członkiem kadry grającej w ćwierćfinale Euro 2016? Czy nie ma futbolu bez alkoholu, czy może nie ma sukcesów bez "Atmosfericia"? Czy był idolem kibiców Lecha Poznań i 1. FC Köln, a może jednak zmarnował swój talent? I co o tym wszystkim sądzą jego przyjaciele, z Robertem Lewandowskim i Lukasem Podolskim na czele? - Nie znam nikogo, kto miał tak zwariowane życie. Ta książka to jazda bez trzymanki - przyznaje Kamil Grosicki. Peszko w autobiografii nie czaruje ani siebie, ani odbiorcy. Mówi, jak było. I gwarantuje jedno: będzie się działo. Książkę "Peszkografia" znajdziesz na www.zaczytanymundial.wsqn.pl! Fragment książki: "Ten, kto uważa, że ze Smudą się kochaliśmy, nie ma racji. Co prawda przez rok współpracowaliśmy w Poznaniu, ale z chemią pomiędzy nami różnie bywało. Gdy trenerem Lecha był już Jacek Zieliński, wygraliśmy dwa mecze: 3:1 z Piastem Gliwice i 5:0 z Koroną Kielce. Strzeliłem dwa gole i czułem, że sezon będzie należał do mnie. Po spotkaniu z Koroną tak się podnieciłem, że chlapnąłem w wywiadzie: "W końcu będziemy mogli powalczyć o mistrzostwo. Mamy trenera, który dobrał odpowiednią taktykę, dogaduje się z piłkarzami". Co prawda nie wypowiedziałem nazwiska Smudy, ale tylko debil nie połapałby się, co chciałem w ten sposób przekazać. Te zupełnie niepotrzebne słowa padły w sierpniu. Trzy miesiące później zarząd PZPN ogłosił, że nowym selekcjonera reprezentacji został... Smuda. "Franek Smuda czyni cuda" i te bajery sprawiły, że lud wyniósł Franza na piłkarski ołtarz. "O kurwa" - tylko to przyszło mi przez myśl. Miałem przesrane. Smuda mnie jednak zaskoczył i powołanie wysłał bardzo szybko. Co on kombinuje? Może to alibi? Może chce mnie szybko odstrzelić? W Warszawie mieliśmy wtedy zagrać towarzysko z Rumunią i Kanadą. Przyjechałem do hotelu popołudniu. Nie za bardzo wiedziałem, co i jak mam powiedzieć trenerowi, którego przecież musiałem w końcu spotkać. Przez kilka godzin udawało mi się go unikać, aż wieczorem poszedłem do pokoju Gregora Zieleznika, naszego fizjoterapeuty, który jak zawsze kogoś masował. Nie 221 zdążyłem usiąść, kiedy za plecami usłyszałem złowieszczy głos z charakterystycznym, niewyraźnym "r". - A teraz mi się, kurrrwa, przypomniało! - Od razu wiedziałem, że będzie się działo. - Coś ty tam pierdolił w tym telewizorze? Pojebało cię, "Peszkin"? Trenera mata lepszego? I widzisz, jak teraz wpadłeś? Smuda od razu docisnął mnie, jak bokserski mistrz zapędza rywala do lin już w pierwszej minucie walki. Ale nie pękłem. Spojrzałem mu głęboko w oczy i walnąłem prosto z mostu: - Trenerze, powiedziałem wtedy... Powiedziałem, co myślałem! Nie wypieram się. Czasu nie cofnę, poszło, to poszło, chuj tam. Jak mnie trener chce wyrzucić, to nie ma sprawy. Dookoła zapanowała cisza. Atmosfera była tak gęsta, że wrzucona do pokoju piłka sama zawisłaby w powietrzu. A Smuda, zamiast wpaść w szał i wyrzucić mnie na zbity łeb, tylko się uśmiechnął. - O kurwa, masz jaja, żeby w oczy mi to samo powtórzyć - zaśmiał się. - Masz charakter, szpaczku jeden. Ja też mam skurwysyński charakter. Myślałem, że się wyprzesz i powiesz, żeś się pomylił. Takiego szpaczka to ja będę lubił - powiedział i... wyszedł z pokoju. Stałem tam jak wryty, tak samo jak Zieleznik i wszyscy inni. Ale od tego momentu moje relacje ze Smudą stały się znakomite. I oficjalnie zostałem "Szpaczkiem".